— Nao quero. Nie potrzebuję.
— Owszem, potrzebujesz. Ona już ci pomogła. Teraz, kiedy wiesz, że istnieje, przekonasz się, że… jest dobrym przyjacielem. Nie znajdziesz lepszego. Bardziej lojalnego. I wiernego.
— Jak piesek?
— Nie bądź durniem — zirytował się Ender. — Poznaję cię właśnie z czwartą obcą rasą. Podobno jesteś ksenologiem? Ona cię zna, Miro. Twoje problemy zdrowotne nie mają dla niej znaczenia. W ogóle nie ma ciała. Istnieje wśród Biotycznych drgnień przekazów ansibli Stu Światów. To istota najinteligentniejsza spośród żyjących. Jesteś drugim człowiekiem, któremu postanowiła zdradzić swe istnienie.
— Jak? Jak powstała? Jak mnie poznała i dokonała wyboru?
— Sam jej zapytaj — Ender dotknął klejnotu w uchu. — Tylko jedna rada: kiedy ci zaufa, zawsze miej ją przy sobie. Niczego przed nią nie ukrywaj. Miała kiedyś ukochanego, który ją wyłączył. Na godzinę tylko, ale nic już nie było między nimi takie jak przedtem. Stali się… przyjaciółmi. Dobrymi, lojalnymi przyjaciółmi, na zawsze, póki on nie umrze. Ale przez całe życie będzie żałował jednego bezmyślnego aktu nielojalności.
Oczy Endera zalśniły i Miro pojął, że ta istota żyjąca w komputerze nie jest fantomem. Stała się częścią życia tego człowieka, który, jak ojciec synowi, przekazywał teraz Miro prawo poznania jego przyjaciółki.
Ender wyszedł bez słowa, a Miro spojrzał na terminal. Było tam holo kobiety. Niewysoka, siedziała na stołku, oparta o holograficzną ścianę. Nie była piękna. Ale nie brzydka. Jej twarz zdradzała charakter. Oczy były skupione, niewinne, smutne; usta delikatne, tuż przed uśmiechem, tuż przed szlochem. Suknia przypominała welon, niematerialny, ale nie prowokujący; odsłaniał czystą niewinność, dziewczęce ciało o małych piersiach, dłonie splecione na kolanach, stopy rozsunięte po dziecinnemu z palcami do wewnątrz. Mogła siedzieć w ten sposób na huśtawce z placu zabaw. Albo na łóżku kochanka.
— Bom dia — odezwał się cichym głosem Miro.
— Cześć — odpowiedziała. — Prosiłam go, żeby nas sobie przedstawił.
Była chłodna i spokojna, ale Miro czuł się zawstydzony. Od tak dawna jedyną kobietą w jego życiu była Ouanda — jeśli nie liczyć żeńskiej części rodziny. Nie wierzył w swój talent towarzyski. Równocześnie doskonale pojmował, że rozmawia z hologramem. Bardzo przekonywającą, ale jednak tylko przestrzenną projekcją laserową. Podniosła rękę i położyła na swojej piersi.
— Nic nie czuję — oznajmiła. — Nie mam nerwów. Miro łzy stanęły w oczach. Z żalu nad sobą, naturalnie. Już do końca życia nie będzie miał kobiety bardziej materialnej niż ta. Gdyby którejś dotknął, jego pieszczoty byłyby niezgrabnym obmacywaniem. Czasem, kiedy nie uważał, zaczynał się ślinić i nawet tego nie czuł. Cóż za kochanek!
— Mam za to oczy — powiedziała. — I uszy. Widzę wszystko na każdym ze Stu Światów. Obserwuję niebo tysiącami teleskopów. Codziennie słucham tryliona rozmów — zachichotała.
— Jestem największą plotkarką we wszechświecie.
Potem, niespodziewanie, wstała, urosła, zbliżyła się tak, że widział ją tylko od pasa w górę, jakby podeszła do obiektywu niewidocznej kamery. Jej oczy płonęły, gdy wpatrywała się prosto w niego.
— A ty jesteś tylko chłopaczkiem z parafii, który widział w życiu jedno miasteczko i jeden las.
— Nie miałem wielu możliwości wyjazdu.
— Pomyślimy o tym. No, dobrze. Co chcesz dzisiaj robić?
— Jak ci na imię? — zapytał.
— Nie musisz znać mojego imienia — odparła.
— Jak mam cię wołać?
— Będę tu, kiedy zechcesz. Dotknęła swego ucha.
— Kiedy tak ranie polubisz, że wszędzie ze sobą zabierzesz, wtedy ci powiem, jak mam na imię. Pchnięty nagłym impulsem, powiedział jej to, czego nie zdradził jeszcze nikomu.
— Chcę opuścić tę planetę. Możesz mnie zabrać z Lusitanii? Natychmiast przybrała kokieteryjną, kpiącą pozę.
— Przecież dopiero się poznaliśmy. Doprawdy, panie Ribeira, nie należę do tych dziewcząt.
— Może kiedy się lepiej poznamy — odparł ze śmiechem Miro. Dokonała subtelnego, cudownie płynnego przejścia i kobieta na ekranie stała się smukłą kotką, wyciągniętą zmysłowo na gałęzi. Zamruczała głośno, wysunęła łapę, przyczesała sierść.
— Mogę złamać ci kark jednym ciosem — szepnęła. Głos był uwodzicielski, lecz szpony groziły śmiercią. — Kiedy spotkam cię samego, mogę ci przegryźć gardło jednym pocałunkiem.
Zaśmiał się. Potem zdał sobie sprawę, że podczas rozmowy całkiem zapomniał, jak niewyraźnie mówi. Rozumiała każde słowo. Ani razu nie powiedziała: Co? Mógłbyś powtórzyć? Nie użyła żadnego z tych uprzejmych, choć doprowadzających do pasji zwrotów. Pojmowała go bez trudu.
— Chcę zrozumieć wszystko — oświadczył Miro. — Chcę wiedzieć wszystko, a potem zestawić razem i zbadać, co się tam kryje.
— Znakomity projekt — przyznała. — Będzie dobrze wyglądał w twoim resume.
Ender przekonał się, że Olhado był lepszym kierowcą od niego. Miał większą głębię ostrości, a kiedy podłączył oko bezpośrednio do pokładowego komputera, nawigacja przestała sprawiać kłopoty. Ender skupił całą uwagę na obserwacji okolicy.
Od pierwszych lotów badawczych sceneria była wyjątkowo monotonna. Nieskończona preria, ogromne stada cabry, z rzadka daleki las — nigdy się nie zbliżali, by nie zwracać uwagi żyjących tam prosiaczków. Zresztą, szukali domu dla królowej kopca, a ten nie powinien się znaleźć zbyt blisko któregoś z plemion.
Dziś wyruszyli na zachód, za Las Korzeniaka. Lecieli wzdłuż niewielkiej rzeczki, aż do jej ujścia. Tam wylądowali na piasku, o który łagodnie uderzały fale. Ender spróbował wody. Słona. Morze.
Na polecenie Olhada pokładowy komputer wyświetlił mapę tego regionu Lusitanii i zaznaczył ich pozycję, Las Korzeniaka oraz pobliskie osiedla prosiaczków. To było dobre miejsce, i gdzieś w głębi umysłu Ender wyczuwał aprobatę królowej kopca. Blisko morza, dużo wody, słońce.
Prześliznęli się nad falami, przelecieli kilkaset metrów w górę rzeki do miejsca, gdzie prawy brzeg wznosił się tworząc niewysokie urwisko.
— Znajdziesz miejsce do lądowania? — spytał Ender.
Olhado znalazł, pięćdziesiąt metrów od szczytu wzgórza. Pieszo wrócili do rzeki, gdzie trzcina ustępowała miejsca gramie. Wszystkie rzeki na Lusitanii wyglądały podobnie. Gdy tylko Ela uzyskała dostęp do danych Novinhy oraz zgodę na podjęcie tematu, bez trudu udokumentowała wzorce genetyczne. Trzciny reprodukowały się wspólnie z muchopijkami. Grama kopulowała z wężami wodnymi. Wreszcie, nieskończone przestrzenie capim, pocierającej pełnymi pyłku kwiatami o podbrzusza cabra, by zapłodnić kolejną generację produkujących nawóz zwierząt. Wplecione w korzenie i łodygi capim wiły się tropeęos, długie pnącza o tych samych genach co xingadora, ptak używający żywych roślin na swe gniazda. Te same układy par obowiązywały także w lesie: robaki macios wykluwały się z nasion powoju merdony i rodziły jej nasiona. Puladory, niewielkie owady, łączyły się z krzewami o lśniących liściach. A ponad wszystkim prosiaczki i drzewa, na szczytach swoich królestw zwierząt i roślin, splatały się w jedno długie życie.
Tak wyglądała lista, pełna lista, lądowych zwierząt i roślin planety. Pod wodą było ich więcej, o wiele więcej. Lecz Descolada uczyniła Łuskanie monotonną.
Jednak nawet monotonia posiadała swe piękno. Geografia była zmienna, jak na każdej innej planecie — rzeki, wzgórza, góry, pustynie, oceany, wyspy. Dywan capim i łaty lasów tworzyły tło dla symfonii form geologicznych. Oko stawało się wyczulone na falowania, skalne odkrywki, urwiska, doliny, a przede wszystkim na iskrzenie płynącej w słońcu wody. Lusitania, podobnie jak Trondheim, była jednym z nielicznych światów, gdzie zamiast pełnej gamy możliwości dominował jeden tylko motyw. Na Trondheimie powodem tego było położenie planety na samej granicy zdatności do zasiedlenia. Życie lądowe ledwie trwało w ostrym klimacie. Za to klimat i gleba Lusitanii prosiły o pług oracza, kilof górnika, kielnię murarza. Przynieście nam życie, wołały.