Tony Parsons
Mężczyzna i chłopiec
Tłumaczył: Andrzej Szulc
Tytuł oryginału: Man and Boy, 1991
Mojej matce
Część pierwsza. Szlifowanie bruków
Najpiękniejszy chłopak na świecie
To chłopak, chłopak!
Mały chłopiec.
Patrzę na to maleństwo – łyse, pomarszczone, o zwiotczałej skórze staruszka – i zachodzi we mnie jakaś reakcja chemiczna.
Ono – to znaczy on – wygląda jak najpiękniejsze dziecko na świecie. Czy rzeczywiście jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie? Czy może tak zostałem po prostu biologicznie zaprogramowany? Czy wszyscy odczuwają to samo? Nawet ludzie, którym rodzą się zwykłe dzieci? Czy nasze dziecko jest rzeczywiście takie piękne?
Szczerze mówiąc, nie wiem.
Dziecko śpi w ramionach kobiety, którą kocham. Siedzę na skraju łóżka i przyglądam się im obojgu, czując się związany Z tą kobietą i z tym dzieckiem w sposób, w jaki nie czułem się jeszcze związany z nikim.
Po całym podnieceniu ostatnich dwudziestu czterech godzin nagłe wypełnia mnie – i za chwilę się przeleje – fala wdzięczności, szczęścia i miłości.
Nie chcę się skompromitować – zepsuć wszystkiego, rozmazać tej chwili łzami. W tym samym momencie dziecko budzi się, kwiląc o jedzenie, a my – ja i kobieta, którą kocham – wybuchamy śmiechem. Śmiejemy się, wstrząśnięci i zachwyceni.
To mały cud. I chociaż nie potrafimy uciec przed realiami codziennego życia – kiedy będę musiał wrócić do pracy? – dzień skrzy się prawdziwą magią. Nie mówimy o tej magii, ale czujemy ją wokół siebie.
Później przychodzą moi rodzice. Po wszystkich pocałunkach i uściskach moja mama liczy małemu palce u rąk i stóp, sprawdzając, czy nie ma między nimi błon. Ale on jest zdrowy, dziecko jest zdrowe.
– Ale z niego przystojniak – mówi mama. – Mały przystojniak.
Mój ojciec przygląda się dziecku i coś się w nim roztapia. Ojciec ma wiele zalet, ale na pewno nie jest miękki, nie jest sentymentalny. Nie zwykł gaworzyć z dziećmi na ulicy. Jest dobrym człowiekiem, ale wiele przeszedł w życiu i to go zahartowało. Dzisiaj zaczyna w nim pękać lodowa tafla i widzę, że on też to czuje.
To najpiękniejsze dziecko na świecie.
Daję ojcu butelkę, którą kupiłem przed kilku miesiącami. Bourbona. Ojciec pije tylko piwo i whisky, ale bierze butelkę z szerokim uśmiechem. Na nalepce widnieje napis „Old Granddad”. To on. Mój ojciec.
I uświadamiam sobie, że stałem się do niego bardziej podobny. Dziś ja też jestem ojcem. Wszystkie domniemane wyznaczniki wieku męskiego – utrata cnoty, zdanie egzaminu na prawo jazdy, pierwsze głosowanie – były tylko dalekimi peryferiami młodości. Dokonałem tych wszystkich rzeczy, ale w zasadzie dalej byłem taki sam, dalej byłem chłopcem.
Teraz jednak pomogłem przyjść na świat innej ludzkiej istocie.
Dziś stałem się tym, kim mój ojciec był zawsze.
Dziś stałem się mężczyzną.
Mam dwadzieścia pięć lat.
Rozdział 1
Oto kilka sytuacji, których trzeba się wystrzegać, szykując się do najważniejszych w życiu („wreszcie jestem dorosły”) trzydziestych urodzin.
Jednorazowego skoku w bok z koleżanką z pracy.
Nierozważnego zakupu luksusowych przedmiotów, na które cię nie stać.
Porzucenia przez żonę.
Wylania z roboty.
Nagłego stania się samotnym rodzicem.
Jeśli zbliżacie się do trzydziestki, wystrzegajcie się tego, bez względu na to, co robicie.
Schrzani to wam cały dzień.
Trzydziestka powinna przypaść w momencie, gdy wydaje nam się, że teraz zaczynają się nasze złote lata, lata, kiedy będziemy zbierali śmietankę – najlepsze jest jeszcze przed nami… i tak dalej w tym samym stylu.
Jesteśmy w dalszym ciągu dość młodzi, żeby zarwać całą noc, ale równocześnie dość starzy, żeby posiadać kartę kredytową. Wszystkie wątpliwości i nędza wieku młodzieńczego pozostały w końcu za nami – i chwała za to Bogu – lecz wciąż mamy wiele wigoru.
To powinny być dobre urodziny. Jedne z najlepszych. Ale jak świętować ten wielki dzień? Z bandą roześmianych przyjaciół wolnego stanu, w jakimś intymnym barze lub restauracji, czy też wspólnie z kochającą żoną i zapatrzonymi w ciebie dziećmi, w domowym zaciszu?
Musi być jakiś dobry sposób uczczenia trzydziestki. Możliwe, że każdy sposób jest dobry.
Wszystkie moje wyobrażenia na temat tych konkretnych urodzin wzięły się chyba z jakiegoś cukierkowego amerykańskiego sitcomu. Przed oczyma miałem atrakcyjną trzydziestoletnią parę obściskującą się niczym dwoje napalonych nastolatków, a w tle pełzający po parkiecie, gaworzący niemowlak, względnie grupkę przystojnych, błyskotliwie dowcipnych przyjaciół, którzy ubrani jak z żurnala, popijają latte, żaląc się na brak dziewczyn do wzięcia. Na tym polegał mój problem. Dumając o tym, jak skończę trzydziestkę, wyobrażałem sobie cudze życie. Taki właśnie powinien być trzydziestolatek – dorosły, lecz nie rozczarowany, ustawiony, lecz niepopadający w błogie zadowolenie, mądry, lecz nie aż do tego stopnia, żeby chcieć się rzucić pod pociąg. Facet, który ma przed sobą swój najlepszy okres. Oczywiście gdzieś koło trzydziestki człowiek uświadamia sobie również, że nie będzie żyć wiecznie. Ten fakt powinien jednak tylko poprawić smak roześmianej teraźniejszości. Nie wolno pozwolić, by wizja nieuniknionej śmierci kładła się cieniem na różne sprawy. Żeby długie, powolne schodzenie do grobu popsuło nam całą zabawę.
Bez względu na to, czy cieszycie się ostatnimi latami wolności, czy też wkroczyliście niedawno w bardziej dorosły i odpowiedzialny etap życia z kimś, kogo kochacie, trudno sobie wyobrazić, by ukończenie trzydziestki było dla was czymś strasznym.
Ale mnie udało się tego jakoś dokonać.
Samochód miał zapach cudzego życia. Zapach wolności. Stał w oknie wystawowym salonu – wrzecionowaty sportowy bolid, który nawet ze spuszczonym dachem wydawał się gładki i zwarty jak muskuł.
Naturalnie był czerwony – koloru płomiennej, napakowanej testosteronem czerwieni.
Kiedy byłem trochę młodszy, tego rodzaju bezczelna apoteoza rozbuchanej męskości kazałaby mi uśmiechnąć się z pogardą, zachichotać, porzygać się, względnie zrobić to wszystko jednocześnie.
Teraz jednak wcale mi to nie wadziło. Prawdę mówiąc, to auto wydawało się dokładnie tym, czego szukałem na obecnym etapie swojego życia.
Nie jestem człowiekiem, który zna na pamięć wszystkie marki samochodów, lecz przeglądając ukradkiem reklamy w kolorowych czasopismach, zadałem sobie dość trudu, żeby ustalić nazwę tego konkretnego cacka. Tak, to prawda. Widzieliśmy się już wcześniej.
Choć nazwa nie miała w gruncie rzeczy znaczenia. Podobało mi się po prostu, jak ono wygląda. I działał na mnie ten zapach. Przede wszystkim zapach. Zapach, który sugerował, że wszystko może się zdarzyć. Co w nim takiego było?
Połączone aromaty skóry, gumy oraz wszystkich tych jardów świeżo lakierowanej stali składały się na woń porażającej nowości, nowości tak szokującej, że zwalała mnie niemal z nóg. Ta nowość sygnalizowała istnienie innego świata, nieograniczonego i wolnego, istnienie szerokiej drogi, która prowadziła gdzieś ku świetlanej przyszłości. Tam, gdzie nigdy nie słyszano o drogowych pachołkach, o procesie fizycznego rozkładu i moich trzydziestych urodzinach.