Kiedy wchodziło się z nim do restauracji, wszyscy przestawali jeść i gapili się na niego jak sroka w gnat. Dziewczęta, które przed kilku laty nie dotknęłyby go i w chirurgicznych rękawiczkach, teraz widziały w nim boga miłości. Fotografowano go nawet, kiedy nie robił nic szczególnego. Marty osiągnął sukces i był na tyle przyzwoity, żeby się na mnie nie wypiąć.
Krytycy, w każdym razie ci, którzy go lubili, uważali go za dziecinnego – mając na myśli, że jest otwarty, szczery i kieruje się intuicją. Ich zdaniem zadawał pytania, o których inni prezenterzy bali się nawet pomyśleć. I była to prawda – w umyśle Marty’ego kompletnie nie funkcjonowała autocenzura, którą wydaje się posiadać każdy z nas. Ludzie udzielali mu odpowiedzi nawet w momentach, kiedy zasługiwał na to, żeby dać mu w zęby.
Krytycy, którzy nie lubili Marty’ego, również określali go mianem dziecinnego – mając na myśli, że jest samolubny, niedojrzały i okrutny. Ale tak naprawdę Marty nie był wcale dziecinny. Czasami obserwowałem, jak nasz Pat godzinami bawi się spokojnie swoimi plastikowymi zabawkami z Gwiezdnych wojen. To było dziecinne. Marty nigdy nie potrafiłby skupić na czymś tak długo uwagi. Marty nie był dziecinny. Był po prostu niedorozwinięty.
Poznaliśmy się w lokalnej rozgłośni radiowej, której pracownicy albo dopiero pięli się w górę, albo mieli już za sobą szczyty powodzenia. Mieściła się w obskurnym małym budynku pełnym skwaszonych ambicji i stęchłego papierosowego dymu. Większość dzwoniących do nas ludzi była albo beznadziejnie samotna, albo na granicy świra. Zawsze jednak tęskniłem trochę za tym miejscem. Ponieważ tam właśnie spotkałem Ginę.
Rozgłośnia miała pewne problemy z zapraszaniem gości – z jakiegoś powodu nie zależało im na naszych czekach, na których wypisane sumy były tak małe, że nie dostrzegało się ich gołym okiem – w związku z czym w naszych audycjach zawsze obecny był pewien element improwizacji.
Kiedy na przykład zaczęły bankrutować pierwsze japońskie banki, gość, którego zaprosiliśmy, żeby powiedział, co to wszystko znaczy, nie był ekonomistą ani dziennikarzem od spraw gospodarki, lecz profesorem, który uczył japońskiego w college’u po drugiej stronie ulicy.
W porządku, był tylko nauczycielem japońskiego, ale jak każdy nauczyciel języka, kochał kraj, którego mowy uczył. Któż potrafił lepiej opowiedzieć o azjatyckich tygrysach, które zmieniły się w wykastrowane kocury? Cóż, prawdopodobnie wielu ludzi. Ale on był najlepszym z tych, których mieliśmy pod ręką. Tyle że w ogóle się nie pojawił.
Solidaryzując się jakby z pękającym balonem japońskiej gospodarki, rankiem tamtego dnia pękł wyrostek robaczkowy profesora i zamiast profesora pojawiła się jego najlepsza studentka – Gina.
Wysoka, promienna Gina. Mówiła płynnie po japońsku, była ekspertką w dziedzinie japońskiej kultury i miała nogi do samej szyi. Zabrałem ją do studia i bałem się nawet do niej odezwać, bałem się spojrzeć jej w oczy. Była piękna, czarująca i inteligentna. Ale co najważniejsze, należała do zupełnie innej ligi.
A potem w studiu zapaliła się czerwona lampka i coś się stało. Albo raczej nie stało się kompletnie nic. Ginę sparaliżowały nerwy. Nie była zdolna wykrztusić ani słowa.
Kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem, wydawała mi się nieosiągalna. Jednak widząc, jak poci się i jąka, opowiadając nieskładnie o kryzysie ekonomicznym, dostrzegłem w niej nagle bratnią duszę. I domyśliłem się, że mam jakąś szansę. Być może niewielką. Nie większą niż śnieżna kula w piekle. Ale jednak.
Poza tym dobrze wiedziałem, jak się czuje. Czerwona lampka zawsze wywoływała u mnie te same symptomy. Nigdy nie czułem się swobodnie przed mikrofonem lub przed kamerą – na samą myśl o tym nadal oblewa mnie zimny pot.
Więc kiedy było już po wszystkim i Marty wyzwolił ją z niedoli, trudno mi było jej nie współczuć. Zniosła całą przygodę bardzo dobrze, pokpiwając z własnej tremy i zarzekając się, że jej kariera medialna jest już skończona.
Słysząc to, podupadłem na duchu.
Skoro tak, to kiedy się znowu zobaczymy?
W Ginie ujęło mnie to, że nie przywiązywała wielkiej wagi do swojej urody. Wiedziała, że jest atrakcyjna, lecz nie dbała o to. A konkretniej, uważała, że to jej najmniej interesujący przymiot. Ale ja nie byłem facetem, za kim obejrzelibyście się na ulicy. Na kimś, kto wygląda tak zwyczajnie jak ja, piękno nie może nie zrobić wrażenia.
Zabrała mnie na sushi do Sogo, dużego japońskiego domu towarowego przy Piccadilly Circus, gdzie znał ją cały personel. Rozmawiała z nimi po japońsku, a oni zwracali się do niej „Gina-san”.
– Gina-san? – zdziwiłem się.
– Trudno to dokładnie przetłumaczyć – odparła z uśmiechem. – Znaczy coś w rodzaju: szanowna, czcigodna Gina. Szanowna, czcigodna Gina. Zakochała się w japońskiej kulturze już jako mała dziewczynka. Mieszkała nawet w Japonii przez cały rok pomiędzy szóstą klasą a college’em, ucząc angielskiego w Kioto („najszczęśliwszy rok w moim życiu”) i miała zamiar tam wrócić. Zaproponowano jej pracę w oddziale amerykańskiego banku w Tokio. Nic nie mogło jej powstrzymać. Modliłem się, żeby mnie się to udało.
Wytężając desperacko umysł, by pochwalić się przed nią swoją skromną wiedzą o Japonii, wspomniałem o Yukio Mishimie. Określiła pisarza mianem prawicowego oszołoma („Japonia to nie tylko surowa ryba i rytualne samobójstwo”) i stwierdziła, że jeśli chcę naprawdę zrozumieć ten kraj, powinienem przeczytać Kawabatę. Dodała, że może mi pożyczyć kilka jego książek. Ujrzałem w tym swoją szansę i uchwyciłem się jej. Kiedy spotkaliśmy się następnym razem, przyniosła mi powieść pod tytułem Kraina śniegu. Przeczytałem ją zaraz po powrocie do domu (była całkiem niezła; opowiadała o znudzonym życiem playboyu, który w górskim uzdrowisku zakochuje się w upadłej gejszy), wyobrażając sobie oczy Giny, jej nogi oraz to, jak rozjaśniała się jej cała twarz, kiedy się śmiała.
Przyrządziła kolację w swoim mieszkaniu. Przed wejściem musiałem zdjąć buty. Mówiliśmy na temat japońskiej kultury – właściwie to Gina mówiła, a ja słuchałem, jedząc ryż pałeczkami i upuszczając na dywan kawałki teriyaki z kurczaka – i w końcu nadeszła pora, żeby albo wezwać taksówkę, albo umyć zęby. Chwilę później kochaliśmy się na podłodze – na futonie, jak powiedziała Gina. Byłem dla niej gotów zbombardować Pearl Harbor.
I chciałem, żeby została ze mną na zawsze. W związku z tym obiecałem jej wszystko – szczęście, dozgonną miłość, a przede wszystkim rodzinę. Wiedziałem, że rodzina jest dla niej bardzo ważna – jej tato dał nogę, kiedy Gina miała cztery latka, i przez całe dzieciństwo tęskniła za bezpiecznym rodzinnym domem. Mimo to, idąc do banku, żeby poinformować ich, iż nie pojedzie do Tokio, miała łzy w oczach.
Zamiast zamieszkać w Japonii, przez jakiś czas tłumaczyła dorywczo teksty dla japońskich firm w Londynie. Niestety, wiele z nich właśnie bankrutowało albo pakowało manatki. Nie zrobiła takiej kariery, jaką chciała zrobić. Wiedziałem, że wiele dla mnie poświęciła. Gdybym nie był tak szaleńczo szczęśliwy, mogłyby mnie nawet dręczyć wyrzuty sumienia.
Kiedy wzięliśmy ślub i urodził się Pat, Gina została w domu. Oświadczyła, że Pat i ja – „moi dwaj chłopcy”, jak nas nazywała – jesteśmy dla niej ważniejsi niż kariera zawodowa.
Podejrzewałem, że na tę decyzję w równym rzędzie wpłynęło pragnienie posiadania rodziny, co rozczarowanie pracą. Ona jednak zawsze starała się sprawiać wrażenie, że to najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem.
– Nie chcę, żeby mojego syna wychowywali obcy ludzie – stwierdziła. – Nie chcę, żeby jakaś spasiona nastolatka z Bawarii puszczała mu filmy na wideo, kiedy ja jestem w biurze.