– Facet z dzwoneczkami – powtórzyła Peggy.
Udałem, że jej nie słyszę, i ponownie pochyliłem się nad papierami, które leżały na stoliku od kawy. Tego dnia Peggy w ogóle tu miało nie być. To nie było jedno z popołudni, kiedy przychodziła do nas po szkole razem z Patem. Do emisji programu został tylko jeden dzień i musiałem przebrnąć przez scenopis – co byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Pat i Peggy nie świergotali na dywanie ani nie słuchali należącej do Sally taśmy o dziwkach, gangsterach i spluwach. Peggy była słodkim dzieckiem i nigdy nie przysparzała najmniejszych kłopotów. Ale w dzień taki jak ten wolałem, żeby na dywanie świergotał wyłącznie Pat.
Peggy była u nas tylko dlatego, że jej nic niewarta, odpalająca papierosa od papierosa opiekunka nie przyszła do szkoły, żeby ją odebrać.
Kiedy przyjechałem po Pata, zobaczyłem, że trzyma Peggy za rękę i gawędzą z panną Waterhouse, wpatrując się z uwielbieniem w swoją młodą nauczycielkę.
Panna Waterhouse pożegnała się z nami i odeszła, by zająć się tym, czym zajmują się nauczycielki podstawówki przez drugą połowę dnia, a my czekaliśmy, aż w tłumie ukaże się otoczona aureolą dymu wąska ziemista twarz Bianki. Lecz Bianca się nie pojawiła.
Wszyscy troje staliśmy zatem, trzymając się za ręce przy bramie szkoły. I patrząc na te wszystkie odbierające swoje pociechy młode mamy, słuchając ich wesołej paplaniny i wdychając dym spalin, czułem się niczym trędowaty.
Przy tej bramie można było spotkać wszelkiego rodzaju młode matki. Były mamy w rangę roverach i nawoskowanych zielonych kurtkach, które nosi się poza miastem. Były mamy z bransoletkami na kostkach, które przyjechały autobusem. I były wszystkie młode mamy pośredniego rodzaju, które miały dość zdrowego rozsądku, by nie tatuować sobie na ramieniu imienia partnera, i nie były zarazem dość głupie lub dość zamożne, by wozić swoje pociechy w olbrzymich pojazdach z czterokołowym napędem i stalową ramą z przodu.
Ale bez względu na to, czy nosiły bransoletki, czy opaski na włosy, poliester czy rzeczy od Prady, wszystkie te młode matki łączyła jedna rzecz. Wszystkie patrzyły na mnie jak na wroga. Z początku myślałem, że to paranoja. Nie musiałem chyba wyjaśniać, że moje małżeństwo legło w gruzach – sam fakt, że ani razu nie znalazłem się tam w towarzystwie kobiety (chyba że była to moja matka), był niczym zawieszony na szkolnej bramie rysunek rozbitego domu. Te kobiety nie znały jednak przecież ani mnie, ani Giny – więc dlaczego traktowały mnie z taką antypatią? Uznałem, że po przeżyciach kilku ostatnich miesięcy zrobiłem się zbyt przewrażliwiony.
Ale w miarę jak dni robiły się coraz ciemniejsze i krótsze, uświadomiłem sobie, że to wcale nie paranoja. Młode matki się do mnie nie odzywały. Unikały mojego wzroku. Naprawdę nie chciały mieć ze mną nic wspólnego. Z początku próbowałem nawiązać z kilkoma rozmowę, ale one reagowały, jakbym poprosił, żeby obciągnęły mi laskę. Więc po jakimś czasie dałem za wygraną.
Wszystkie te uśmiechające się do siebie słodko mamusie naprawdę wolałyby mnie tam nie oglądać. Doszło w końcu do tego, że starałem się pojawiać przed szkołą w tej samej sekundzie, kiedy wypuszczano dzieci. Nie mogłem po prostu znieść obecności tych wszystkich młodych matek. One też nie mogły znieść mojej obecności.
Nauczycielki zawsze odnosiły się do mnie przyjaźnie i rozmawiając z panną Waterhouse, nie miałem wątpliwości, że należę do świata, w którym mężczyźni również mogą pełnić rolę samotnych rodziców. Wszystko to jednak okazywało się wierutną bzdurą, gdy stawałem przed bramą szkoły.
Bez względu na to, czy mieszkały w dużych białych willach, czy komunalnych czynszówkach, matki zawsze omijały mnie szerokim łukiem. Zaczęło się to pierwszego dnia szkoły i trwało nieprzerwanie dalej.
Kobiety w opaskach na włosy miały więcej wspólnego z kobietami w bransoletkach na kostkach aniżeli ze mną. Kobiety, które były samotnymi matkami, miały więcej wspólnego z kobietami żyjącymi w udanym związku aniżeli ze mną. Tak się w każdym razie zachowywały.
Wszystko to było oczywiście bardzo angielskie i wstrzemięźliwe, lecz nie ulegało wątpliwości, że moja osoba budzi podejrzenia i wprawia w zakłopotanie. W świecie pracy traktowano być może samotnego ojca z małym dzieckiem w sposób światły i ze zrozumieniem, lecz tutaj na pierwszej linii frontu, przy bramie szkoły, nikt nie chciał o niczym wiedzieć. Tak jakbyśmy Pat i ja przypominali o kruchości wszelkich związków.
Ale tamtego dnia, kiedy nie pojawiła się Bianca i czekałem na nią wraz z Patem i Peggy, poczułem, że chodzi o coś więcej. Najwyraźniej przypominałem tym matkom o tysiącu rzeczy, które mogą pójść nie tak z facetami.
Miałem wrażenie, że jestem ambasadorem wszystkich wybrakowanych mężczyzn na świecie. Mężczyzn, którzy nigdy nie byli tam, gdzie ich potrzebowano. Mężczyzn, którzy wypięli się na swoje partnerki. Mężczyzn, którym nie można powierzyć małych dzieci.
Cóż, niech ich wszystkie trafi szlag. Miałem dosyć tego, że traktowano mnie jak wroga.
Nie przeszkadzało mi to, że uważano mnie za odmieńca. Spodziewałem się tego. W gruncie rzeczy wiedziałem, że jestem odmieńcem. Ale miałem dosyć ponoszenia odpowiedzialności za każdego zdefektowanego samca na tej planecie.
Przeklinałem opiekunkę Peggy – tę nic niewartą rozkasłaną krowę, która nie potrafiła nawet stawić się o umówionej godzinie przed szkołą, której nie chciało się zadzwonić do nauczycielki, żeby uprzedzić nas, że jej nie będzie, cholerną Biankę z jej nowomodnym imieniem i nowomodnym przekonaniem, że ktoś inny zrobi to, co należało do jej obowiązków.
Ale Peggy nie była przynajmniej jej dzieckiem. I w znacznie większym stopniu niż jej nic niewartą opiekunkę, przeklinałem jej nic niewartych rodziców.
To prawda, nie wiedziałem o nich nic z wyjątkiem faktu, że ojciec był gdzieś daleko, a matka pracowała do późna. Miałem jednak wrażenie, że w gruncie rzeczy wiem o nich wszystko.
Tato Peggy najwyraźniej traktował swoje ojcowskie obowiązki z taką samą powagą jak wyjazd na dwutygodniową wycieczkę na Florydę. I tak naprawdę nie miało znaczenia, czy mama Peggy była jakąś grubą szychą w City, czy też uzupełniała wypłacane przez państwo kieszonkowe, pracując w szarej strefie. Dobro córki umieściła najwidoczniej na ostatnim miejscu listy swoich życiowych priorytetów.
Byli typowymi współczesnymi rodzicami. Niezdolnymi do opiekowania się tym dzieckiem. I jeśli istniało coś, co budziło moją żywą nienawiść, to byli to ludzie, którzy wydają dziecko na świat, a potem uważają, że najtrudniejsze jest już za nimi.
Ich też niech trafi szlag.
Kiedy najgorsze już minęło, gdy tłum młodych mam zaczął się przerzedzać i właściwie mogłem spokojnie stać dalej przy bramie, udaliśmy się do kancelarii, gdzie poinformowałem sekretarkę, że Peggy idzie z nami do domu.
Uszczęśliwieni nieoczekiwaną okazją wspólnej zabawy, Pat i Peggy popiskiwali z radości, sadowiąc się na przednim siedzeniu MGF. A ja zorientowałem się, że z trudem powstrzymuję się od płaczu, co w tym miejscu przytrafiało mi się dość często. Współczułem Peggy w równym stopniu co Patowi. Schrzaniliśmy nasze życie, a rachunek za to płaciły te porzucone małe istoty.
Patrzyłem, jak bawi się spokojnie na podłodze, ignorowana nawet przez Pata zasłuchanego w brutalne piosenki Sally, i kiedy dzwonek lodziarza zaczął się oddalać, poczułem w sercu grudę żalu i wstydu.
– Chcesz loda? – zapytałem, czując się tak niezręcznie, jak nie czułem się jeszcze nigdy w życiu, wiedząc, że jestem jej winien jakąś formę przeprosin.
Przepraszam cię za upadek instytucji małżeństwa, Peggy. Przepraszam, że dorośli są dzisiaj tacy głupi i skoncentrowani na sobie samych, że nie potrafią nawet wychować własnych dzieci. Przepraszam, że świat jest tak skopsany, że poświęcamy naszym synom i córkom tyle samo myśli, co przeciętnemu zwierzęciu w zagrodzie.