Kiedy ją przyprowadziłem, Pat kołysał się na sofie z otwartymi ustami, słuchając kasety Sally.
– To jest Heidi. Zamieszka z nami i pomoże nam w domu – oznajmiłem.
Mój zasłuchany syn spojrzał nieobecnym wzrokiem na dużą jasnowłosą Niemkę.
– Żywy, aktywny chłopiec – stwierdziła z uśmiechem Heidi.
Chcąc pokazać się z jak najlepszej strony, zapytała, co chciałbym zjeść na kolację. Odpowiedziałem, że przegryzę coś w bufecie w telewizji, ale może zrobić kolację dla siebie i dla Pata. Heidi zajrzała tu i tam i po chwili znalazła dużą puszkę zupy pomidorowej.
– Może być? – zapytała.
– Oczywiście.
Starając się jej nie przeszkadzać, usiadłem przy kuchennym stole i zacząłem robić notatki do scenopisu na przyszły tydzień.
Pat przywędrował do kuchni, żeby przyjrzeć się Heidi. Z salonu nadal dobiegała głośna muzyka i kazałem mu iść i wyłączyć magnetofon. Pojawiwszy się z powrotem, pociągnął mnie za rękaw.
– Wiesz co? – zapytał.
– Daj tacie popracować, kochanie.
– Ale wiesz, co robi Heidi?
– Jej też pozwól robić to, co robi.
Wzdychając głośno, usiadł przy kuchennym stole i zaczął machinalnie przesuwać swoje plastikowe figurki.
Heidi stukała garnkami, ale ja podniosłem wzrok dopiero, gdy usłyszałem bulgot gotującej się wody. To było dziwne. Po co gotowała wodę, żeby zagrzać puszkę zupy?
– Heidi?
– Zaraz jest gotowe.
Wstawiła nieotwartą puszkę do garnka z wodą i zagotowała ją. Widząc, że się jej przyglądam, uśmiechnęła się niepewnie i w tej samej chwili puszka eksplodowała, zalewając parującą czerwoną breją sufit, ściany i nas troje.
Otarłszy zupę pomidorową z oczu, zobaczyłem spływającą po twarzy Heidi jaskrawą masę. Oniemiała z szoku i zdziwienia, łypała okolonymi na czerwono oczyma. Wyglądała jak Sissy Spacek w scenie szkolnego balu z Carrie.
– Wiesz co? – zapytał Pat, mrugając oczyma, które przezierały przez szkarłatną maskę. – Ona też nie umie gotować.
W związku z czym Heidi znalazła miejsce u miłej rodziny w Crouch End. A ja zadzwoniłem do Sally.
Rozdział 26
Ciotka Ethel klęczała w ogródku przed domem i sadziła cebulki kwiatów.
Nie była moją prawdziwą ciotką, lecz nazywałem ją tak, odkąd wprowadziliśmy się, gdy miałem pięć lat, do sąsiedniego domu, i trudno mi było zerwać ze starym zwyczajem.
Kiedy wysiedliśmy z należącego do Cyd starego garbusa, ciotka Ethel wyprostowała się i mrużąc oczy, przyjrzała się Cyd, Peggy, Patowi i mnie. Przez moment miałem wrażenie, że znowu jestem małym dzieckiem i przyszedłem poprosić ją, żeby oddała mi piłkę.
– Harry? – zawołała. – To ty, Harry?
– Dzień dobry, ciociu Ethel – odparłem. – Co tam sadzisz?
– Tulipany, żonkile i hiacynty. Czy to twój Pat? Nie wierzę własnym oczom. Ale urósł! Cześć, Pat.
Pat bez przekonania zasalutował jej swoim świetlnym mieczem. Nigdy nie zdołaliśmy go skłonić, by zwracał się do ciotki Ethel we właściwy sposób i najwyraźniej nie miał tego zamiaru zrobić w tej chwili. Ciotka Ethel zainteresowała się tymczasem Peggy i na jej znajomej starej twarzy pojawiło się zakłopotanie.
– A ta mała dziewczynka…
– Jest moja – wyjaśniła Cyd. – Cześć, ciociu Ethel. Jestem Cyd, znajoma Harry’ego. Jak się ciocia miewa?
– Jak Sid James?
– Nie. Jak Cyd Charisse.
Powieki ciotki Ethel zatrzepotały za okularami.
– Ach, ta tancerka – mruknęła – Występowała razem z Fredem Astaire’em w Jedwabnych pończochach. Miała niezłe nogi. – Ciotka zmierzyła Cyd wzrokiem. – Dokładnie tak jak ty.
– Lubię twoją ciocię Ethel – szepnęła Cyd, biorąc mnie pod ramię, kiedy ruszyliśmy alejką. A potem poczułem, jak ściska mnie mocniej. – O Boże… to chyba twoja matka.
Moja mama stała uśmiechnięta w progu i Pat wybiegł jej na spotkanie.
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! – zawołała, biorąc go w ramiona. – Pięć lat! Ale z ciebie wielki chłopak… och! – Nadal obejmując go ramieniem, odsunęła od głowy świetlny miecz. – Niech diabli porwą tę rurę! – roześmiała się i spojrzała na Peggy. – A ty na pewno jesteś Peggy. Mam nadzieję, że nie jesteś uzbrojona w świetlny miecz?
– Nie, nie lubię zbytnio Gwiezdnych wojen. Bawię się w nie, bo on to lubi.
– To zabawa dla chłopaków, prawda? – stwierdziła mama, nie zamierzając, jak widać, walczyć z dotyczącymi płci stereotypami.
Peggy weszła w ślad za Patem do domu, a mama uśmiechnęła się do Cyd, która trzymała się trochę z tyłu, pół kroku za mną, nadal ściskając mnie za ramię. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby była tak onieśmielona. Mama złapała ją i ucałowała w policzek.
– A ty musisz być Cyd. Wejdź, kochanie. Czuj się jak u siebie w domu.
– Dziękuję – odparła Cyd.
Kiedy wchodziła do domu, w którym dorastałem, mama posłała mi zza jej pleców szybki uśmiech, unosząc brwi niczym zaskoczona dama na jednej z tych staroświeckich sprośnych pocztówek znad morza.
Przyprowadziłem w swoim czasie do domu dość dziewcząt, żeby wiedzieć, co znaczy to spojrzenie.
Znaczyło, że Cyd jest kimś, kogo mama określiłaby mianem bombowej babki.
A w ogródku za domem było coś, co mama określiłaby mianem niebiańskiej uczty.
Wyniesiony z kuchni stół nakryty był papierowym obrusem z wymalowanymi balonikami, strzelającymi korkami od szampana i śmiejącymi się królikami.
Stały na nim miseczki wypełnione chipsami, orzeszkami oraz małymi pomarańczowymi kosteczkami czegoś, co przypominało ser, półmiski z sandwiczami z odciętą skórką, tacki z zapiekanymi kiełbaskami i sześć papierowych talerzyków z galaretką i owocami z puszki. Pośrodku tego rogu obfitości stał urodzinowy tort w kształcie hełmu Dartha Vadera, z pięcioma świeczkami.
Kiedy wszyscy usiedliśmy i odśpiewaliśmy kilka razy „Sto lat” Patowi, ojciec puścił w obieg tackę z zapiekanymi kiełbaskami.
– Założę się, że niełatwo było im pomieścić się w tym twoim sportowym aucie – stwierdził, spoglądając na mnie spod oka.
Z salonu dobiegały dźwięki jednego z najbardziej ulubionych albumów ojca – koniec drugiej strony Songs for Swingin’ Lovers! Frank śpiewał właśnie Anything Goes Cole’a Portera.
– Nie przyjechaliśmy MGF, tato – powiedziałem. – Cyd przywiozła nas swoim samochodem.
– Kompletnie niepraktyczny wóz – kontynuował ojciec, nie zwracając w ogóle uwagi na moje sprostowanie. – Gdzie mają się tam pomieścić dzieci? Mężczyzna musi myśleć o takich rzeczach, kiedy kupuje sobie brykę. W każdym razie powinien.
– Mój tato ma motor – poinformowała go Peggy.
Ojciec wbił w nią wzrok, żując bułkę i nie wiedząc, co rzec. Jej tato? Ma motor?
– To miło, kochanie – stwierdziła mama.
– I tajską przyjaciółkę.
– Ciekawe!
– Ma na imię Mem.
– Jakie ładne imię!
– Mem jest tancerką.
– Mój Boże.
Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, czekając na dalsze rewelacje. Peggy uniosła górną połówkę swojego sandwicza i sprawdziła, co jest w środku. Dalszych rewelacji nie było. Peggy nakryła z powrotem sandwicz i wbiła w niego zęby.
Gryząc powoli małe pomarańczowe kostki czegoś, co przypominało ser, czułem, jak ogarnia mnie przygnębienie.
Moi rodzice starali się, jak mogli. Ale ta mała drobna dziewczynka miała już inne życie, w którym nigdy nie mogli wziąć udziału. Na jej widok nigdy nie miała ich ogarnąć wszechobejmująca radość, jaką odczuwali w stosunku do Pata. Ten rodzaj bezwarunkowej miłości był wobec niej niemożliwy. Zawsze będzie na to zbyt obca. Współczułem im. I współczułem Peggy.