Łudziłem się wcześniej nadzieją, że będzie miał w sobie coś z Glenna – przywiędłego chłoptasia, który okres największych damskich podbojów ma już za sobą. Ale on wyglądał, jakby wciąż brał z życia to, co najlepsze. Pomachał nam. My pomachaliśmy mu w odpowiedzi. Spotkania z dawnymi towarzyszami waszej partnerki powinny być niezręczne i krępujące. Znacie najbardziej intymne szczegóły ich życia, a mimo to nigdy przedtem ich nie spotkaliście. Wiecie, że źle się prowadzili, bo po pierwsze, tak wam powiedziano, a po drugie, gdyby się źle nie prowadzili, nie bylibyście ze swoją obecną partnerką.
Spotkanie z facetem, którego ona znała, zanim poznała ciebie, powinno przypominać drogę przez pole minowe. Dla mnie jednak spotkanie z Jimem nie okazało się wcale takie stresujące. Upiekło mi się, ponieważ okazało się, że istnieje jeszcze wiele niezakończonych spraw między nim i Cyd.
Pojawił się w małym mieszkanku, duży i przystojny, cały w lśniącej skórze, z wyszczerzonymi w uśmiechu białymi zębami i tak długo łaskotał swoją córkę, aż zaczęła piszczeć. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wymieniliśmy kilka zdań na temat kłopotów z parkowaniem w tej części puszczy. Kiedy Peggy poszła spakować swoje rzeczy, Cyd zwróciła ku niemu twarz nieruchomą niczym zaciśnięta pięść.
– Jak się czuje Mem? – zapytała.
– Dobrze. Kazała cię pozdrowić.
– Wiem, że to nieprawda. Ale tak czy owak dziękuję. Dobrze jej idzie w pracy?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– Striptizerki mają się coraz lepiej?
– Mem nie jest striptizerką.
– Nie jest?
– Jest prywatną tancerką.
– Przepraszam.
Jim posłał mi uśmiech w stylu „cóż można na to poradzić?”.
– Zawsze taka jest – wyjaśnił, jakbyśmy byli w zażyłych stosunkach, jakby to i owo mógł mi opowiedzieć.
Peggy wróciła z dziecinnym kaskiem, uśmiechając się od ucha do ucha i nie mogąc się doczekać, żeby wyjść. Pocałowała swoją matkę i mnie, po czym wzięła za rękę ojca.
Patrzyliśmy przez okno, jak Jim sadza ostrożnie córkę na motocyklu i wkłada jej na głowę kask. Po chwili dosiadł okrakiem swojej maszyny, uruchomił ją jednym kopnięciem i odjechał wąską ulicą. Poprzez gardłowy ryk motoru przebijał głos piszczącej z uciechy Peggy.
– Dlaczego tak go nienawidzisz, Cyd? – zapytałem.
Przez chwilę się nad tym zastanawiała.
– Chyba z powodu sposobu, w jaki to zakończył – stwierdziła. – Wtedy akurat nie pracował. Stłukł sobie nogę w kolejnym wypadku… potrąciła go chyba taksówka, zawsze ma problemy z taksówkami… i kiedy odprowadziłam Peggy do przedszkola i wróciłam do domu, leżał na sofie. Pochyliłam się nad nim, tak po prostu, żeby popatrzeć na jego twarz… zawsze lubiłam przyglądać się jego twarzy… a wtedy on wymówił na głos imię dziewczyny. Imię tej Malajki, z którą sypiał. Tej, dla której mnie zostawił.
– Mówił przez sen?
– Nie – odparła. – Udawał tylko, że mówi przez sen. Wiedział już, że zostawi mnie i Peggy. Ale nie miał dość jaj, żeby spojrzeć mi w twarz i to powiedzieć. Udawał, że mówi przez sen, udawał, że wymawia jej imię podczas snu… tylko w ten sposób potrafił to zrobić. Tylko w ten sposób mógł zrzucić tę bombę. Tylko w ten sposób mógł dać mi do zrozumienia, że spakował już manatki. To wydało mi się takie okrutne, takie tchórzliwe… i takie typowe.
Ja osobiście miałem inne powody, żeby nienawidzić Jima – niektóre z nich podniosłe, inne żałosne. Nienawidziłem go, ponieważ tak boleśnie zranił Cyd, i nienawidziłem go, ponieważ był ode mnie przystojniejszy. Nienawidziłem go, ponieważ nienawidziłem każdego rodzica, który pojawiał się i znikał z życia dziecka, jakby było ono jakimś hobby, którym można się zająć bądź porzucić, kiedy ma się na to ochotę. Czy uważałem, że Gina postępuje podobnie? Czasami tak, w te dni, kiedy nie telefonowała do Pata i wiedziałem – po prostu wiedziałem – że jest gdzieś z Richardem.
Nienawidziłem Jima również dlatego, że czułem, iż wciąż nie jest jej obojętny – kiedy powiedziała, że zawsze lubiła przyglądać się jego twarzy, zorientowałem się, że wciąż do niego coś czuje i to coś ją zżera. Może nawet go nie kochała, może to uczucie skwasiło się i zmieniło w coś innego. Ale nie był jej obojętny.
Przypuszczam, że gdzieś w głębi serca powinienem mu dziękować. Ponieważ gdyby był lojalnym, kochającym mężem i nie ściągał tam, gdzie nie trzeba, swoich skórzanych portek – no i gdyby nie lubił bambusa – to Cyd byłaby z nim, nie ze mną. Nie byłem mu jednak wcale wdzięczny.
Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zaraz po odwiezieniu Peggy z Pizza Express zderzył się z autobusem linii 73 i rozpłaszczył swoją śliczną buzię na asfalcie Essex Road. Potraktował Cyd, jakby była pierwszą lepszą. I to stanowiło wystarczający powód, żebym zapałał do niego nienawiścią.
Kiedy jednak Peggy wróciła do domu z rozsmarowaną po całej buzi pizzą i kompletnie bezużyteczną, wypchaną zabawką wielkości lodówki, uświadomiłem sobie, że istnieje jeszcze jeden, bardziej egoistyczny powód, dla którego go nienawidzę.
Nie starając się nawet z nim współzawodniczyć, wiedziałem, że w życiu Peggy nigdy nie zajmę takiego miejsca, jakie przypadło jemu w udziale. To najbardziej mnie bolało. Nawet jeśli będzie widywał się z nią tylko wtedy, kiedy będzie miał ochotę, i olewał ją, kiedy będzie miał ochotę, zawsze pozostanie jej ojcem.
To była przyczyna, dla której szalała z radości. Nie motor. I nie pizza. Ani głupia wypchana zabawka wielkości lodówki. Lecz fakt, że był jej ojcem.
Wiedziałem, że potrafię żyć z pamiątką po pieprzeniu się z innym facetem. Że potrafię współzawodniczyć z motorem i pizzą, i z fizjonomią ładniejszą od mojej.
Nie sposób jednak współzawodniczyć z więzami krwi.
Rozdział 28
– Do kogo jestem podobny? – zapytał Pat, kiedy z drzew w parku opadły liście, codziennie musiał wkładać zimową kurtkę i od wyjazdu Giny minęło cztery miesiące.
Zadzierając głowę, przejrzał się w lusterku w osłonie przeciwsłonecznej, tak jakby po raz pierwszy widział swoją twarz albo jakby ta twarz należała do kogoś innego.
Do kogo był podobny? Ludzie zawsze mówili – mnie i jemu – że do mnie. Wiedziałem jednak, że to nie do końca prawda. Był o wiele ładniejszym dzieckiem, niż ja byłem w jego wieku. Nawet gdybym nie wybił sobie wszystkich przednich zębów, i tak byłbym od niego brzydszy. W gruncie rzeczy był podobny do nas obojga. Do mnie i do Giny.
– Masz oczy mamy – powiedziałem.
– Są niebieskie.
– Zgadza się. Są niebieskie. A moje oczy są zielone. Ale wargi masz podobne do moich. Mamy obaj urocze wielkie usta. Bardzo dobre do całusów, prawda?
– Prawda – odparł, ale nie uśmiechnął się wraz ze mną i nadal przeglądał się w prostokątnym lusterku.
– A twoje włosy… są bardzo jasne. Tak jak włosy mamy.
– Ona miała żółte włosy.
– I nadal ma, kochanie – stwierdziłem. Nie spodobał mi się ten czas przeszły. – Nadal ma żółte włosy. Prawda?
– Prawda – odparł, podnosząc do góry osłonę przeciwsłoneczną i wyglądając przez okno samochodu. – Jedźmy już.
A zęby masz po matce, chciałem dodać – trochę rzadkie, trochę gapowate, zęby, które każdemu twojemu uśmiechowi nadają łobuzerski charakter. Zadarty krótki nos masz po mnie, ale silny piękny podbródek po swojej matce, podobnie zresztą jak cerę – jasną cerę, która lubi słońce i pokrywa się opalenizną, kiedy tylko przestanie padać deszcz.
Pat nie był podobny do mnie. I nie był podobny do Giny. Był podobny do nas obojga.