– Świetnie – odparłem.
– I nie chcę, żeby wszystkie posiłki, jakie je, były podgrzewane w mikrofalówce. Nie chcę przychodzić z pracy zbyt zmęczona, żeby się z nim pobawić. Nie chcę, żeby beze mnie dorastał. Chcę, żeby miał jakieś życie rodzinne… cokolwiek to znaczy. Nie chcę, żeby miał dzieciństwo takie jak ja.
– Zgoda – powiedziałem.
Wiedziałem, że to drażliwy temat. Gina wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Co jest złego w tym, że kobieta chce zostać w domu ze swoim dzieckiem? – zapytała. – Całe to gadanie o realizowaniu własnych ambicji jest takie żałosne i w stylu lat osiemdziesiątych. Cała ta mania posiadania… Możemy się przecież utrzymać za mniejsze pieniądze, prawda? Obiecaj tylko, że raz w tygodniu będziesz mi kupował sushi.
Przyrzekłem, że będę jej kupował tyle surowej ryby, że wyrosną jej skrzela, i Gina została w domu, żeby opiekować się naszym synem.
A ja, wracając wieczorem z pracy, wołałem: „Cześć, skarbie, już jestem”, zupełnie jakbyśmy byli postaciami z jakiegoś amerykańskiego sitcomu z lat pięćdziesiątych, ja Dickiem Van Dykiem przynoszącym do domu bekon, a ona Mary Tyler Moore przyrządzającą kanapki.
Nie wiem, dlaczego próbowałem robić sobie z tego żarty. Może dlatego, że w głębi serca uważałem, że Gina udaje tylko, że jest kurą domową. A ja udaję tylko swojego ojca.
Rozdział 3
Od wczesnego dzieciństwa Marty jadł posiłki przy włączonym telewizorze. Telewizja była jego niańką, jego najlepszą przyjaciółką, jego guwernantką. Nadal potrafił wyrecytować z pamięci program telewizyjny z tamtych lat. Potrafił zagwizdać temat przewodni Dallas. Mało kto tak dobrze jak on potrafił udawać Daleków. Wszystko, co wiedział o ptaszkach i pszczółkach – a prawdę mówiąc nie było tego zbyt wiele – nauczył się z konkursu Miss World.
Chociaż w niczym go nie przypominałem, Marty przylgnął do mnie, ponieważ pochodziliśmy z podobnych domów. Na pozór nie stanowi to najlepszej podstawy do przyjaźni, ale zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, jak mało pracowników telewizji wywodzi się z takiego środowiska. Większość osób, z którymi pracowaliśmy, pochodziło z domów, gdzie pełno było książek.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w małej stacji radiowej, należeliśmy obaj do kategorii, którą określano kpiącym mianem „wszechstronnie uzdolnionych”. Zdolności Marty’ego sprowadzały się przede wszystkim do przynoszenia kanapek, sortowania poczty oraz robienia herbaty. Ale nawet wtedy z jego uśmiechniętej twarzy i wyłupiastych oczu wyzierała taka energia, że wszyscy go zauważali, nawet jeśli nikt nie brał go serio.
Zajmowałem trochę od niego wyższą pozycję, pisząc różne kawałki, produkując audycje i od czasu do czasu czytając bardzo zestresowanym głosem wiadomości. Jak już wspomniałem, kiedy trzeba było wystąpić na żywo – kiedy zapalała się czerwona lampka – byłem beznadziejny, trochę tylko lepszy od Giny. Lampka się zapalała i zamiast się ożywiać, martwiałem. Okazało się jednak, że Marty był do tego wprost stworzony.
Kiedy prezenter naszej nocnej audycji z telefonicznym udziałem słuchaczy – nazywaliśmy ją nocną zmianą czubków – przeszedł nagle do kablowej telewizji, przekonałem szefostwo, żeby dali Marty’emu szansę. Częściowo dlatego, że przypuszczałem, iż okaże się w tym niezły. Ale przede wszystkim ponieważ bałem się, że będę to musiał robić sam.
Ku naszemu zaskoczeniu, Marty dokonał cudu, mając do dyspozycji wyjątkowo mało obiecujący materiał. Przez pięć nocy w tygodniu przyjmował telefony od zwolenników stryczka i chłosty, wyznawców teorii spisku, ludzi, którzy widzieli latające spodki i wszelkiego rodzaju innych świrów. I robił z tego dobre radio.
Robił z tego dobre radio, ponieważ sprawiał wrażenie, że nic nie dostarcza mu większej frajdy aniżeli rozmowy z toczącymi pianę z pyska obywatelami wariatkowa.
Powoli zaczęliśmy tworzyć to, co określa się mianem kultowego programu. A kiedy nam się udało, szybko posypały się propozycje, żeby przenieść go do telewizji. Ludzie zapraszali nas na lunch, wygłaszali pochlebne uwagi i dużo obiecywali. I bardzo prędko porzuciliśmy naszą odnoszącą sukcesy audycję radiową – rzadki przypadek szczurów uciekających z żeglownego okrętu.
W telewizji wyglądało to inaczej. Nie mogliśmy pozwolić, żeby tak jak w radiu nasi goście trafiali do nas dosłownie z ulicy. Nie wystarczali nam już zapłodnieni przez jurnych kosmitów zabawni maniacy.
Po rocznym prowadzeniu własnego programu Marty nadal wyglądał, jakby robił dokładnie to, co zamierzał w życiu robić. Ale zaczęło o sobie dawać znać napięcie i żeby je ukryć, z tygodnia na tydzień potrzebował więcej makijażu. Srebrne nitki w jego blond włosach nie pojawiły się wyłącznie w wyniku stresu związanego z szukaniem właściwych gości. Kiedy pracowaliśmy w radiu, Marty nie miał nic do stracenia. Teraz to się zmieniło.
Gdy przyjechałem tego dnia do studia, siedział na fotelu w charakteryzatorni, wypytując o ewentualnych nowych gości grupkę otaczających go i gotowych spełnić każde życzenie młodych kobiet. Wizażystka próbowała nadać jego skórze w miarę ludzki odcień. Marty z powątpiewaniem pociągnął łyk wody ze szklanki, którą przed nim postawiono.
– Czy to evian?
– Chciał pan gazowaną? – zapytała słodko wyglądająca młoda kobieta w bojówkach i wojskowych butach.
– Chciałem evian.
Na jej twarzy odbiła się ulga.
– To jest evian.
– Nie sądzę.
– No dobrze, to badoit. Marty spojrzał na nią.
– W automacie nie było evian – stwierdziła.
– Sprawdź w bufecie – zaproponował jej z westchnieniem.
Rozległ się zgodny pomruk. W bufecie – gdzie przesiadywali goście naszego programu – z pewnością można było znaleźć evian dla Marty’ego. Zbita z tropu dziewczyna w bojówkach poszła po dobrą wodę, dzielnie się uśmiechając.
– Myślę o czymś w rodzaju klasycznego spotkania z legendą Hollywoodu – oznajmił Marty. – Myślę o Michaelu Parkinsonie trzymającym w ręku notes i rozmawiającym z gwiazdami. Myślę o Tinsel Town. Myślę o jakimś aktorze nominowanym do Oscara. Myślę o… Jacku Nicholsonie?
– Jacka nie ma w mieście – odezwała się nasza asystentka,
nieduża nerwowa dziewczyna, która nie zagrzała u nas długo miejsca. Już teraz paznokcie miała poobgryzane do kości.
– Leonardo di Caprio?
– Leo jest nieosiągalny.
– Clint Eastwood?
– Mam telefon do jego biura. Ale wątpię…
– Robert Mitchum? James Stewart?
– Obaj nie żyją.
Marty spojrzał na nią spode łba.
– Nigdy nie mów takich rzeczy – mruknął. – Obaj nie mogą po prostu pojawić się w danym momencie w naszym programie.
Zerknął na mnie w lustrze, mrugając paciorkowatymi oczyma w obłoku pomarańczowego podkładu.
– Dlaczego nie możemy tu ściągnąć żadnej z tych pierdolonych sław ekranu, Harry?
– Ponieważ żadna z osób, które wymieniłeś, nie wyprodukowała ostatnio nic nowego – wyjaśniłem mu tak, jak to czyniłem co tydzień. – A jeśli to zrobi, będziemy musieli o nią walczyć z autorami innych talk-show.
– Oglądał pan dzisiaj wiadomości? – zapytała wizażystka w typowy dla przedstawicielek tej profesji senny sposób, zupełnie nieświadoma, że wszyscy wokół niej są na skraju załamania nerwowego. – Były całkiem ciekawe. Pokazali ten protest koło lotniska. Ludzi, którzy przykuli się łańcuchami do drzew. Protestują przeciwko budowie nowego terminalu.
– I co w tym ciekawego? – zapytał Marty. – A może chcesz po prostu podtrzymać rozmowę?