Выбрать главу

Coraz bardziej upodobniałem się do ojca.

* * *

Cyd włożyła długą zieloną suknię z chińskiego jedwabiu – sięgającą pod samą szyję, obcisłą niczym druga skóra – najwspanialszą suknię, jaką widziałem w życiu.

Nie zrobiła nic z włosami – ściągnęła je po prostu w koński ogon i tak mi się podobało, bo lepiej widać było jej twarz.

Na ogół dopiero po fakcie uświadamiamy sobie, jak bardzo byliśmy w danym momencie szczęśliwi. Jednak od czasu do czasu, jeśli mamy fart, zdajemy sobie z tego sprawę od razu. I wiedziałem, że tak właśnie wygląda szczęście. Nie w załzawionej retrospekcji albo jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, lecz tu i teraz, w zielonej sukni.

– Zaczekaj chwilę – powiedziałem do Cyd, kiedy wysiedliśmy z taksówki przed hotelem.

Wziąłem jej ręce w swoje i stanęliśmy w milczeniu przy tętniącej ruchem Park Lane. Za naszymi plecami połyskiwały ścięte mrozem trawniki Hyde Parku.

– Co się stało? – zapytała.

– Nic – odparłem. – W tym rzecz.

Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę tego, jak wyglądała owej nocy, wiedziałem, że nigdy nie zapomnę jej zielonej chińskiej sukni. I chciałem czegoś więcej, niż nacieszyć się tą chwilą, chciałem ją zatrzymać w czasie, by móc przypomnieć ją sobie później, kiedy dobiegnie końca.

– W porządku? – zapytała z uśmiechem.

– W porządku – odparłem i dopiero teraz dołączyliśmy do roześmianego tłumu w smokingach i balowych sukniach, który spieszył na ceremonię rozdania nagród.

* * *

– A najlepszym debiutantem jest… – Prześliczna prezenterka pogody zmagała się przez chwilę z kopertą. -…Eamon Fish.

Eamon wstał z miejsca. Lekko pijany i uśmiechnięty, wyglądał na bardziej zadowolonego, niż chciałby to okazywać w obecności tylu kamer. Przechodząc, uściskał mnie z autentycznym entuzjazmem.

– Obaj na to zapracowaliśmy – powiedział.

– Nie. Ty na to zapracowałeś – odparłem. – Idź odebrać swoją nagrodę.

Za jego ramieniem widziałem siedzących przy sąsiednim stoliku Marty’ego Manna i Siobhan – Marty’ego w jednej z tych jaskrawych krótkich kurtek, noszonych przez ludzi, którzy uważają strój wieczorowy za podobny przeżytek jak palenie fajki albo domowe kapcie, Siobhan szczupłą i elegancką w jakimś białym przezroczystym ciuchu.

Ona uśmiechnęła się, on podniósł w górę kciuki. Później, kiedy rozdano wszystkie nagrody, podeszli do naszego stolika.

Chociaż Marty był lekko pijany i nieźle wkurzony – w tym roku nie przyznano mu żadnej nagrody – zachowywali się bez zarzutu.

Przedstawiłem ich Cyd oraz Eamonowi. Jeśli Marty zdał sobie sprawę, że Cyd jest tą samą kobietą, która kiedyś wywaliła mu spaghetti na kolana, nie dał tego po sobie poznać. Pogratulował Eamonowi nagrody. Siobhan pogratulowała Cyd sukienki.

Nie zapytała jej: „Gdzie pracujesz?” – była na to zbyt sprytna i taktowna, w związku z czym Cyd nie musiała odpowiedzieć: „Och, ostatnio jestem kelnerką”, co wprawiłoby je obie w zakłopotanie. Nawiązały ze sobą znajomość w ten łatwy, najwyraźniej naturalny sposób, w jaki potrafią to robić tylko kobiety.

Kiedy zaczęły rozmawiać o tym, jak trudno jest się ubrać na taką imprezę, Marty objął mnie konspiracyjnym gestem za ramię. Jego twarz była cięższa, niż zapamiętałem. Malował się na niej ołowiany, lekko rozczarowany grymas człowieka, który po latach marzeń zdołał rozkręcić swój własny talk-show tylko po to, by stwierdzić, że nie może przyciągnąć do niego nikogo, z kim warto by pogadać.

– Można na słówko? – zapytał, kucając przy moim boku. No i masz, pomyślałem. Teraz chce, żebym wrócił. Zobaczył, jak dobrze idzie mi z Eamonem, i chce, żebym ponownie poprowadził jego program.

– Chcę, żebyś wyświadczył mi przysługę – oświadczył.

– O co chodzi, Marty?

Nachylił się do mnie bliżej.

– Chcę, żebyś został moim drużbą – powiedział.

Więc nawet Marty, pomyślałem.

Nawet Marty marzy, żeby zrobić to po bożemu, znaleźć tę jedną jedyną, odkryć cały świat w drugiej ludzkiej istocie. Podobnie jak wszyscy inni.

– Hej, Harry – mruknął Eamon, wodząc wzrokiem za mijającą nas prezenterką pogody i poprawiając spodnie, w których kroku doszło do znacznego wypiętrzenia. – Zgadnij, kogo będę dymał dziś w nocy?

No, może niezupełnie wszyscy.

* * *

W domu paliło się za dużo świateł. Paliły się na górze. Paliły się na dole. Paliły się wszędzie, podczas gdy w całym domu powinna się co najwyżej jarzyć mała lampka w salonie.

I słychać było muzykę – głośny klang gitary basowej i perkusję z syntezatora, która brzmiała niczym dźwiękowy ekwiwalent ataku serca. Nową muzykę. Okropną nową muzykę, którą ktoś puszczał z mojej wieży.

– Co się dzieje? – spytałem. Miałem wrażenie, jakbyśmy trafili nie do tego domu, jakby to była pomyłka.

Ktoś czaił się w mroku ogródka przed domem. Nie, właściwie było tam kilka osób. Chłopak i dziewczyna obściskujący się tuż przy otwartych frontowych drzwiach. I inny chłopak pochylający się nad koszem na śmieci, ubrany w zarzyganą kurtkę Tommy’ego Hilfigera i spodnie Yves Saint Laurenta.

Cyd zapłaciła taksówkarzowi, a ja wszedłem do środka.

To było przyjęcie. Przyjęcie dla nastolatków. Wszędzie pełno było migdalącej się, rżnącej, pijącej i rzygającej młodzieży. Zwłaszcza rzygającej. Kolejna para puszczała pawia w ogrodzie na tyłach domu.

Ubrany w piżamę Pat kołysał się w rytm muzyki na sofie, na której drugim końcu jakiś gruby chłopak dobierał się do Sally. Pat uśmiechnął się do mnie – ale zabawa, nie? – a ja omiotłem wzrokiem pobojowisko: puszki piwa, których zawartość wylała się na parkiet, niedopałki papierosów, kawałki pizzy rozsmarowane po meblach i Bóg wie jakie plamy na łóżkach na górze. Imprezowiczów było nie więcej niż tuzin, ale miało się wrażenie, że przez dom przeszły mongolskie hordy. Właściwie jeszcze gorzej – przypominało to jedną z tych kretyńskich reklam chipsów, coli albo chinos, gdzie banda młodych ludzi uczestniczy właśnie w najlepszej zabawie swojego życia. Tyle że ta zabawa odbywała się w moim salonie.

– Co tu się, kurwa, dzieje, Sally? – zapytałem.

– Harry… – wyjąkała. W oczach miała łzy radości. – To jest Steve – dodała, wskazując leżącego na niej młodzieńca z obwisłą szczęką.

Steve zerknął na mnie swoimi kretyńskimi świńskimi oczyma, w których nie było widać nic poza burzą hormonów i dziewięcioma piwami.

– Rzucił tę starą dupę Yasmin McGinty – wyjaśniła Sally. – Wrócił do mnie. Czy to nie fantastyczne?

– Oszalałaś? – zapytałem. – Jesteś stuknięta czy głupia?

Odpowiedz mi, Sally.

– Och, Harry – jęknęła, całkiem rozczarowana. – Myślałam, że kto jak kto, ale ty na pewno mnie zrozumiesz.

Muzyka nagle ucichła. W salonie stała Cyd z wtyczką w ręku.

– Czas posprzątać ten bajzel – poinformowała zgromadzenie. – Łapcie się za szczotki i worki na śmiecie. Powinny być pod zlewem.

Steve zlazł z Sally, poprawił swoje monstrualne spodnie i zmierzył szyderczym uśmiechem wapniaków, którzy zepsuli mu imprezę.

– Spadam stąd – oznajmił, tak jakby przybył z Beverly Hills, a nie z Muswell Hill.

Cyd podeszła do niego szybko, złapała za nos i pociągnęła w górę.

– Wyjdziesz stąd, kiedy ci powiem, ty słoniu – oznajmiła. Steve zaskomlał, stając na palcach. – A to się stanie dopiero, kiedy uprzątniecie ten bałagan. Nie wcześniej, rozumiesz?