– Dobrze, dobrze – zabeczał. Cała jego amerykańska brawura ulotniła się w obliczu oryginału.
Zaprowadziłem Pata do sypialni, wyrzucając po drodze spółkującą parę z łazienki, a Cyd zorganizowała sprzątanie. Kiedy przeczytałem Patowi bajkę i położyłem spać, Sally, Steve oraz ich pryszczaci koledzy szorowali grzecznie podłogi i stoły.
– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytałem Cyd.
– W Teksasie – odparła.
Okazało się jednak, że nasi goście zupełnie nie radzili sobie ze sprzątaniem – podobnie jak nie radzili sobie z niczym w swym odmóżdżonym, opatrzonym firmowymi naszywkami życiu.
Część była zbyt chora. Reszta była zbyt głupia.
Steve wylał na podłogę prawie całą zawartość cytrynowego uniwersalnego płynu do czyszczenia, a potem przez godzinę próbował usunąć mydliny, które burzyły się i pieniły niczym w jakiejś szalonej myjni samochodowej. Cyd i ja musieliśmy w końcu niemal wszystko zrobić sami.
Wyrzuciliśmy ich zaraz po świcie. Sally kazałem zostać chwilę dłużej i wsadziłem ją do taksówki. Nie zamierzała mnie przeprosić. Wciąż miała mi za złe, że nie rozumiem, iż prawdziwa miłość zostawia czasami plamy na meblach.
– Mam nadzieję, że jesteś zadowolony – powiedziała na odjezdnym. – Popsułeś szansę, jakie miałam u Steve’a. Teraz wróci pewnie do Yasmin McGinty. Tej dupy.
Kiedy zostaliśmy wreszcie sami, Cyd przyniosła mi filiżankę kawy.
– Nie żałujesz czasami, że nie jesteś już dość młody, żeby wiedzieć wszystko? – zapytała z uśmiechem.
Wziąłem ją w ramiona i poczułem, jak zielona suknia ślizga się pod moimi palcami. Pocałowałem ją. Ona pocałowała mnie. A potem zadzwonił telefon.
– To Sally – powiedziałem. – Chce mnie uraczyć kolejną złotą myślą.
– Nie została jej już ani jedna – roześmiała się Cyd.
Ale to nie była Sally. To była Gina, lecz w słuchawce nie usłyszałem tego typowego kuknięcia, które poprzedzało połączenie międzynarodowe. Dzięki temu domyśliłem się natychmiast, że Gina nie jest już w Japonii. To była lokalna rozmowa. Wróciła do miasta.
– Właśnie sobie coś uświadomiłam – powiedziała. – To jedyny numer telefonu na całym świecie, który znam na pamięć.
Rozdział 29
Przyszedłem dziesięć minut wcześniej, ale Gina już na mnie czekała, popijając latte przy dwuosobowym stoliku w głębi kawiarni.
Była trochę szczuplejsza po wszystkich tych sashimi i sushi w Shinjuku. Włożyła szyty na miarę, dwuczęściowy kostium, w jakim nigdy wcześniej jej nie widziałem. Kobieta biznesu.
Podniosła wzrok, zobaczyła mnie i zorientowałem się, że to wciąż ta sama Gina – z lekko naiwnym uśmiechem i jasnoniebieskimi oczyma – tyle że troszeczkę starsza i znacznie poważniejsza, niż zapamiętałem. Ta sama kobieta, mimo że odmieniona w sposób, którego nie potrafiłem sobie wyobrazić.
– Witaj, Harry – powiedziała, wstając. Uśmiechnęliśmy się nerwowo do siebie, zastanawiając się, czy poprawną formą powitania będzie pocałunek czy tylko uścisk dłoni. Ani jedno, ani drugie nie wydawało się właściwe. Zamiast tego dotknąłem lekko jej ramienia, a ona skrzywiła się, jakby przeszedł ją prąd. Tak udało nam się przebrnąć jakoś przez ten niezręczny moment.
– Dobrze wyglądasz – stwierdziła z uprzejmym uśmiechem, na który nigdy nie zdobyłaby się w dawnych czasach.
Ona też dobrze wyglądała – w idealnych rysach jej twarzy można było dostrzec dziewczynę, którą była, i kobietę, którą się stawała. Niektórzy ludzie dorastają do swojej urody, inni z niej wyrastają. Są również tacy jak Gina, którzy przyciągają wzrok już jako dzieci i nigdy się to nie kończy.
Podobnie jednak jak wszystkie piękne kobiety Gina nigdy nie lubiła przesadnych komplementów, wychodząc pewnie z założenia, iż ci, co je prawią, doceniają wyłącznie jej powierzchowność. Domyślałem się, że pod tym względem wcale się nie zmieniła.
– Ty też dobrze wyglądasz – powiedziałem, nie chcąc się nad tym zbytnio rozwodzić.
– Jak się miewa Pat?
– Bardzo dobrze – odparłem, śmiejąc się.
Gina roześmiała się także, czekając na coś więcej, ale w tym samym momencie do stolika zbliżył się kelner i zapytał, czy coś podać. Zamówiliśmy więc kolejne latte dla niej i dla mnie i dopiero kiedy odszedł, zaczęliśmy mówić o naszym synu.
– Założę się, że urósł – powiedziała.
– Wszyscy twierdzą, że rośnie jak na drożdżach. Ja może tego nie zauważam, bo codziennie go widzę.
– Oczywiście – zgodziła się. – Ale ja z pewnością zobaczę różnicę. Nie widziałam go przecież od dwóch miesięcy.
– Od czterech – poprawiłem ją.
– To na pewno nie trwało tak długo.
– Wyjechałaś w lecie. To cztery miesiące, Gino. Od lipca do października. Policz sobie.
Jak mogła twierdzić, że to były tylko dwa miesiące? Właściwie nie było jej ponad cztery. A mnie ten okres wydawał się jeszcze dłuższy.
– Nieważne – mruknęła trochę poirytowana. – Opowiedz mi o Pacie. Nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć.
Co się zmieniło? Rozejrzałem się po kawiarni, zastanawiając się, co się zmieniło, odkąd Gina wyjechała do Japonii. I uderzył mnie fakt, że kawiarnia nie zmieniła się wcale.
Był to jeden z tych lokali, które próbują przenieść do Londynu intymną atmosferę zaułków paryskiego Marais – z wielkim ocynkowanym barem, tablicą z nagryzmolonymi nazwami win, stojakiem z gazetami na wielkich drewnianych kijach i kilkoma stolikami na zewnątrz. Nawet swojemu pożywnemu angielskiemu śniadaniu nadali jakąś francuską nazwę.
Lokal nie odbiegał zbytnio wyglądem od innych kafejek w okolicy i można go było minąć, nawet nie zauważając. Dla nas miał jednak szczególne znaczenie. Gina i ja przychodziliśmy tutaj przed narodzinami Pata – dawno temu, kiedy byliśmy tak zżyci, że nie musieliśmy nawet ze sobą rozmawiać. Nie sposób być ze sobą bliżej.
– W szkole idzie mu dobrze – stwierdziłem. – To się zmieniło. Przedszkole było koszmarem, ale w szkole z kimś się zaprzyjaźnił i to bardzo pomogło.
– Dlaczego przedszkole było koszmarem? – zapytała zaniepokojona.
– Nie lubił, kiedy się go tam zostawiało. Miał po prostu zły okres. Okres, który, jak się wtedy obawiałem, mógł potrwać do osiemnastego roku życia.
– Ale w szkole zaprzyjaźnił się z innym małym chłopcem?
– Z małą dziewczynką – odparłem. Czułem się bardzo dziwnie, opowiadając Ginie o córce Cyd. – Z Peggy.
– Peggy – powtórzyła Gina, smakując to imię.
– Mała ma tatę Anglika – powiedziałem. – I mamę Amerykankę. Z Houston.
– Wciąż ma fioła na punkcie Gwiezdnych wojen! – zapytała z uśmiechem. Peggy niezbyt ją interesowała. – Wciąż bawi się w kółko w Hana Solo i Lukę’a Skywalkera?
– Tak. To się nie zmieniło. Ale zaczął także lubić inne rzeczy.
– Inne rzeczy?
– Na przykład muzykę – odparłem, śmiejąc się. – Polubił gangsterski rap. No wiesz, te piosenki, w których grożą, że odstrzelą ci zaraz głowę z wielkiej spluwy.
Jej twarz pociemniała.
– Lubi słuchać takiej muzyki?
– Tak.
– A ty mu na to tak po prostu pozwoliłeś?
– Owszem. Tak po prostu. – Trochę mnie to wkurzyło. Stwierdziła to takim tonem, jakbym się w ogóle nad tym nie zastanawiał, jakbym pozwalał mu oglądać hard porno albo coś w tym rodzaju. – To jest coś, przez co musi przejść. Pozwala mu to chyba poczuć się twardszym, niż jest w rzeczywistości. Pat jest bardzo słodkim, łagodnym małym dzieckiem, Gino. Na pewno mu to nie zaszkodzi. Nie sądzę, żeby wziął udział w napadzie na stację benzynową. Codziennie o dziewiątej jest już w łóżku.