Widziałem, że nie chce się ze mną kłócić.
– Co jeszcze?
– Pozwala mi myć sobie włosy. Sam kąpie się w wannie. Nigdy nie marudzi, kiedy pora iść spać. Potrafi sam zawiązać sznurowadła. Potrafi odczytać godzinę. No i zaczyna czytać.
Im więcej nad tym myślałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak bardzo Pat dorósł w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy. Gina uśmiechnęła się jednocześnie z dumą i żalem. Współczułem jej. Wszystko to ją ominęło.
– Wygląda na to, że stał się prawdziwym małym mężczyzną – powiedziała.
– Powinnaś zobaczyć go w krawacie.
– Nosi krawat?
– Do szkoły. Wprowadzili mundurki, ponieważ część dzieci przychodziła w firmowych ciuchach. Uznali, że to niezdrowe. Musi więc wkładać koszulę i krawat.
– Na pewno go to postarza.
Wcale go to nie postarzało – ubrany jak urzędnik, wydawał się młodszy niż kiedykolwiek. Nie miałem jednak ochoty wyjaśniać tego Ginie.
– A co u ciebie? – zapytałem. – Jak długo tu zostaniesz?
– Och, już na stałe – odparła. – Z Japonią koniec. Dla mnie i dla całej reszty. Czasy, kiedy jakiś białas z wielkim nosem wyjeżdżał na Wschód, żeby zaznać przygód i zarobić duży szmal, należą już do przeszłości. Kiedy firmy padają, nie ma dużego zapotrzebowania na tłumaczy. Zdążyłam złożyć dymisję, zanim mnie wyrzucili. – Uśmiechnęła się. – No i wróciłam. I naturalnie chcę Pata.
Chciała Pata? Czy miała na myśli, że chce go zabrać do zoo? Zabrać go do zoo i kupić mu wypchanego zwierzaka wielkości lodówki? Co ona miała na myśli?
– Więc nie zamierzasz mieszkać w Japonii?
– Miałeś rację, Harry. Nawet gdyby nie doszło do krachu, pomysł, że ja i Pat będziemy się tam gnieździć w mieszkanku wielkości naszego pokoju gościnnego, był nie do zrealizowania. Chcę go zobaczyć – powiedziała. – Jak najszybciej.
– Oczywiście – odparłem. – Dziś po południu odbieram go od mojej mamy i taty. Możesz zaczekać na niego w domu.
– Nie. Nie w domu – odparła. – Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym spotkać się z nim w parku.
To głupio z mojej strony, że zaproponowałem spotkanie w domu. Ponieważ oczywiście nie był to już dom Giny. I spoglądając na nowy lśniący pierścionek zaręczynowy tkwiący tam, gdzie jeszcze niedawno nosiła naszą prostą ślubną obrączkę, zdałem sobie nagle sprawę, że zapomniałem o wielkiej zmianie, która dokonała się tego lata w naszym życiu.
Pat mieszkał teraz u mnie.
Moich rodziców odwiedził wuj Jack.
W przeciwieństwie do mieszkającej obok cioci Ethel wujek Jack był moim prawdziwym wujem – bratem ojca, niedużym, żylastym eleganckim mężczyzną, który paląc papierosy, chował je w dłoni, tak jakby mogły zgasnąć na wietrze – i robił to, nawet kiedy siedział w salonie i moczył biskwity w herbacie.
Wuj Jack paradował zawsze w garniturze i krawacie, a przed domem stała wypucowana limuzyna. A na przednim siedzeniu forda scorpio, wielkiego merca albo beemki z serii pięć leżała jego czapka szofera.
Wuj Jack był kierowcą, który woził biznesmenów z ich domów i biur na wszystkie londyńskie lotniska. W gruncie rzeczy wydawał się spędzać więcej czasu, czekając, niż jeżdżąc, i zawsze wyobrażałem go sobie w hali przylotów Gatwick albo Heathrow, z papierosem w dłoni, czytającego „Racing Post”.
Wuj Jack był hazardzistą, podobnie jak cała rodzina ojca, i kiedy uśmiechnął się na mój widok, miałem wrażenie, że wszystkie dotyczące go wspomnienia związane są z jakimiś zakładami.
W każdy drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w naszym domu urządzano szkołę gry w karty. Jeździliśmy na psie wyścigi do Southend i Romford, gdzie razem z moimi kuzynami zbierałem wielkie różowe zakłady wyrzucane przez pechowych graczy. A wcześniej, kiedy żyła jeszcze moja babka, pamiętam, jak bukmacher zachodził do jej domu na East Endżie, żeby przyjąć od niej niewielką sumkę, którą stawiała na konie. Kiedy bukmacherzy przestali odwiedzać w domach starsze panie?
Ojciec miał jeszcze jednego brata, najmłodszego, Billa, który wyjechał w latach siedemdziesiątych do Australii, ale w mojej pamięci trzej bracia Silver wciąż występowali razem – popijając szkocką na Boże Narodzenie i brązowe ale na weselach, tańcząc staroświeckie tańce z żonami, w których zakochali się w wieku kilkunastu lat, grając do późna w nocy w dziewięćdziesiąt dziewięć przy muzyce z płyty Stranger in Paradise Tony’ego Bennetta.
Taka była rodzina mojego ojca – rodzina sprytnych, twardych londyńczyków, którzy mieli słabość do dzieci i swoich podmiejskich ogródków, mężczyzn, którzy na starych fotografiach zawsze ubrani byli w mundury, hazardzistów i pijusów, chociaż w piciu nigdy nie przekraczali granic dobrego smaku, mężczyzn, którzy kochali swoją rodzinę i traktowali pracę wyłącznie jako nieprzyjemny obowiązek mający na celu utrzymanie tejże rodziny, mężczyzn, którzy szczycili się tym, że wiedzą, jak funkcjonuje ten świat. Wiedziałem, że wujek Jack nie przyjechał do moich starych bez powodu.
– Widziałem cię przedwczoraj w telewizji – oświadczył. – Na tej ceremonii rozdania nagród. Siedziałeś przy stoliku w smokingu. Ten Eamon Fish wygląda na łebskiego gościa.
– To dobry chłopak – odparłem. – Co u ciebie słychać, wujku Jacku?
– Wszystko w porządku. Nie mogę narzekać – stwierdził, po czym wziął mnie pod ramię i przyciągnął bliżej. – Ale co się dzieje z twoim tatą? Widziałem, jak walczy o oddech, kiedy tylko wstanie z fotela. Powiedział, że był u łapiducha i ten stwierdził, że nic mu nie jest.
– Jest zdrowy?
– Tak mówi.
Tato był w ogrodzie i kopał piłkę razem z mamą i Patem. Mama i mały włożyli grube kurtki i szaliki, ale ojciec ubrany był tylko w T-shirt. Najwyraźniej szczycił się swoim twardym muskularnym ciałem, które pokrywały wyblakłe tatuaże i stare blizny. Kiedy wciskał podkoszulek w spodnie, mignęła mi przez chwilę gwiaździsta szrama na jego boku i zdałem sobie sprawę, że nadal szokuje mnie jej widok.
– Tato? Byłeś u doktora?
– Jasne – odparł. – Jestem zdrów jak ryba.
– Naprawdę? A co się dzieje z twoim oddechem?
– Nie powinien tyle palić – powiedziała gderliwie mama, ale widziałem, że z ulgą przyjęła fakt, że staremu jakoś się upiekło. – Chce to rzucić.
– Trochę późno – zachichotał tato, z radością grając rolę dysydenta w żującym cerealia, niskotłuszczowym współczesnym świecie. – Bobby Charlton! – zawołał, posyłając piłkę między pozbawione liści krzaki róż.
Pat pobiegł, żeby ją przynieść.
– I doktor naprawdę stwierdził, że nic więcej ci nie dolega? Tato objął ramieniem mojego syna.
– Pociągnę jeszcze ze dwadzieścia lat – stwierdził wojowniczo. – Wiesz, co ci powiem? Mam zamiar bawić się na jego weselu.
Pat spojrzał na mojego ojca, jakby ten postradał zmysły.
– Nigdy się nie ożenię – oznajmił.
Zapomniałem powiedzieć Ginie, że nauczył się jeździć na rowerze.
Zapomniałem jej powiedzieć, że nieśmiały czterolatek, który telepał się z bocznymi kółkami dookoła basenu, przedzierzgnął się w nieustraszonego pięciolatka, śmigającego po całym parku i za nic mającego względy bezpieczeństwa.
Dlatego ujrzawszy Pata, który pedałował w stronę huśtawek i karuzeli, przy których stała, Gina klasnęła w dłonie i głośno się roześmiała, roześmiała się z radością i zachwytem.
– Jesteś taki duży! – zawołała załamującym się głosem, wyciągając ku niemu ręce.
Zanim ode mnie odjechał, mignęła mi przez chwilę jego twarz. Uśmiechał się – ale nie był to gładki, wystudiowany uśmiech, do którego przywykłem, nie był to śliski, płytki uśmiech Davida Nivena, który rezerwował dla obcych i aby przekonać mnie, że wszystko jest w porządku.