Pat zobaczył Ginę i uśmiechnął się, w ogóle o tym nie myśląc, uśmiechnął się od ucha do ucha.
Chwilę później wpadł w objęcia swojej matki. Kaptur kurtki spadł mu z głowy, kiedy podniosła go z siodełka roweru. Gina płakała, jej łzy kapały mu na głowę i widać było, że ich włosy są dokładnie tego samego koloru, dokładnie tego samego koloru lśniącej żółci.
– Przyprowadzę go do domu za dwie godziny – zawołała i Pat powoli odjechał, obejmowany przez nią ramieniem, kiwając głową w odpowiedzi na coś, co do niego mówiła.
– Uważaj, Pat – zawołałem. – Nie pedałuj za szybko. Ale oni mnie już nie słyszeli.
Rozdział 30
Ojciec okłamał nas.
Był u doktora. Ale wkładając koszulę pod koniec wizyty, nie usłyszał bynajmniej, że jest zdrów jak ryba, w zadziwiająco dobrej formie jak na mężczyznę w jego wieku, choć być może – tu łapiduch mruga porozumiewawczo i klepie starego po ramieniu – powinien pomyśleć o rzuceniu palenia.
Doktor mógł mu powiedzieć, że nie sposób zgadnąć, jak długo jeszcze pożyje. I dodać, że takie choroby mogą się ciągnąć latami. Ale jest wysoce nieprawdopodobne, że wyjął swoją szklaną kulę domowego lekarza brytyjskiej służby zdrowia i oznajmił ojcu, że dożyje wesela swego wnuka.
Ta rzecz, która rozwijała się w jego wnętrzu, była na to zdecydowanie zbyt duża.
Matka po raz pierwszy w życiu zadzwoniła do mnie do pracy.
Ojciec leżał w szpitalu. Na oddziale chorób obłożnych, oznajmiła, zacinając się na tych trzech słowach.
Jak co roku przenosił do garażu ogrodowe meble – plażowy parasol w paski i leżaki wyścielone niebieskim płótnem, które zawsze stały w naszym ogródku do połowy zimy – i nagle przestał oddychać, w ogóle stracił oddech. To było potworne, absolutnie potworne, powiedziała. Wezwała pogotowie, bała się jednak, że nie dojadą na czas. Że nie zdołają go uratować.
– Ale co mu jest? – zapytałem, nadal niczego nie rozumiejąc, nadal nie będąc w stanie pojąć, że może istnieć świat, w którym nie będzie mojego ojca.
– Ma to w płucach – powiedziała matka i jej głos był chorym, drżącym szeptem. – Guz.
Guz w płucach. Nie miała odwagi wymówić tego słowa, nie miała odwagi nazwać po imieniu tej rzeczy, która kradła każdy haust wdychanego przezeń powietrza, i to straszne złowrogie słowo zawisło między nami na linii telefonicznej, tak jakby mogło zniknąć ze słownika, jeśli go nie wymówimy.
Właściwie nie musiała nazywać tej rzeczy po imieniu. W końcu dotarło do mnie, na co był chory.
Szpital był nowoczesny, mimo że stał w środku szczerego pola.
Na tym polega swoistość miejsca, gdzie dorastałem, swoista cecha przedmieść. Minuta jazdy samochodem pozwala, by człowiek przeniósł się z betonowej dżungli na otwarte szerokie pola. Właśnie z powodu tych bądź też podobnych pól ojciec sprowadził tutaj przed wielu łaty swoją rodzinę.
Matkę zastałem w poczekalni. Uściskała mnie i ze swego rodzaju desperackim optymizmem poinformowała, iż zdaniem doktora jest wiele rzeczy, które mogą dla niego zrobić.
A potem poszła po niego, po hinduskiego lekarza, który przekazał jej dobrą nowinę, i po jakimś czasie udało się go jej sprowadzić. Lekarz był dość młody, by wiara, którą matka żywiła w jego wszechmoc, wprawiała go w zakłopotanie.
– To mój syn, panie doktorze – przedstawiła mnie. – Proszę mu powiedzieć, że jest wiele rzeczy, które możecie zrobić dla mojego męża.
– Mówiłem pańskiej mamie, że dysponujemy obecnie bardzo zaawansowanymi metodami zwalczania bólu – stwierdził.
– Zwalczania bólu? – powtórzyłem.
– Możemy zrobić wiele, żeby pomóc pańskiemu ojcu oddychać, żeby mógł lepiej spać i żeby uśmierzyć ból, jaki odczuwa.
Doktor zaczął mi opowiadać o masce tlenowej, którą założono już ojcu. Bardziej aluzyjnie wspomniał o tym, jak ważny jest dobry sen i podawanie skutecznych środków przeciwbólowych.
– Ma pan na myśl tabletki nasenne i morfinę? – zapytałem.
– Tak – potwierdził.
Było wiele rzeczy, które mogli zrobić, ale wszystkie stanowiły tylko sposób na zmniejszenie jego cierpień. Wszystkie zwalczały objawy tego, co dojrzewało w jego wnętrzu. Żadna nie mogła go wyleczyć.
Mogli wtłaczać więcej powietrza w jego biedne bezużyteczne płuca, mogli pozbawiać na jakiś czas przytomności jego umęczone ciało, mogli wpompować w niego dość opiatów, aby odurzyć jego umysł i uczynić go niewrażliwym na ból.
Było wiele rzeczy, które mogli zrobić.
W istocie jednak nie mogli nic zrobić.
Mój ojciec umierał.
Siedzieliśmy u jego boku, patrząc, jak śpi.
Leżał na szpitalnym łóżku, z przezroczystą maską tlenową na ustach i nosie i z jednodniowym zarostem na policzkach, które zawsze lubił mieć gładko ogolone.
Przy sobie miał metalową skrzynkę z przyciskiem wzywającym pomoc, a pod sobą plastikową ceratę i kiedy patrzyłem na te drobne szczegóły, krajało mi się serce. Miałem ochotę się rozpłakać. Już teraz wydawał się bezradny jak nowo narodzone dziecko.
Leżał na oddziale razem z siedmioma innymi przykutymi do łóżka mężczyznami – w większości starymi, ale dwoma młodszymi ode mnie – którzy wszyscy cierpieli na to samo.
To mogło się znajdować w innej części ich ciała lub w innym stadium rozwoju – niektórzy z nich mogli wrócić do domu, inni mogli już do niego nigdy nie wrócić. Ale wszyscy mieli ten sam defekt, tę samą rzecz, której nazwy matka i ja nadal nie byliśmy w stanie wymówić.
– On wiedział, prawda? – zapytałem matkę. – Założę się, że przez cały czas wiedział.
– Musiał wiedzieć od samego początku – odparła. – Zrobił sobie badania, zaraz kiedy to się zaczęło, kiedy po raz pierwszy zaczął tracić oddech. Kazałam mu je zrobić… i powiedział mi, że wszystko jest w porządku.
– Nic o tym nie wiedziałem – stwierdziłem, zdumiony tym, że rodzice mogli nadal trzymać coś przede mną w tajemnicy. – Nic nie wiedziałem o żadnych badaniach.
– Nie mówiliśmy ci, bo nie widzieliśmy powodu, żeby cię niepokoić. Miałeś dosyć własnych zmartwień z Patem. A poza tym ojciec czuł się dobrze. Tak przynajmniej twierdził.
– Ale on wcale nie czuł się dobrze – powiedziałem z goryczą, niczym mały chłopczyk skarżący się na to, że został niesprawiedliwe potraktowany. – Nie czuł się dobrze od dłuższego czasu.
– Wiedział od samego początku. – Mówiąc to, matka ani na chwilę nie odrywała oczu od jego twarzy. – Rozmawiałam z jedną z sióstr i powiedziała mi, że mają tutaj taką metodę, która nazywa się stopniowym ujawnianiem: nie przekazują ci złych wieści od razu, nie robią tego, dopóki ich nie zmusisz, nie domagasz się, żeby oznajmili, co ci konkretnie dolega.
– A on chciał to wiedzieć – stwierdziłem z całkowitą pewnością. – Kazał im powiedzieć prawdę.
– Tak – zgodziła się matka. – Kazał, żeby mu powiedzieli.
– Więc dlaczego tak długo trzymał to w tajemnicy? – zapytałem, chociaż dobrze znałem odpowiedź. – Musiał zdawać sobie sprawę, że w końcu i tak się dowiemy.
– Chronił nas – odparła matka.
Wzięła jego ręce w swoje i przycisnęła je do policzka, a ja odwróciłem wzrok. Bałem się, że widząc, jak bardzo go wciąż kocha, kompletnie się rozkleję.