Zobaczyłem go, choć on mnie nie widział, zobaczyłem, jak stoi tam jak na szpilkach razem z innymi turboładowanymi ogierami.
Zobaczyłem Jima Masona, przystojnego ekspartnera Cyd, który czekał, aż jego Mem skończy pracę tej nocy.
Rozdział 32
Godziny odwiedzin nie miały już znaczenia. Momenty, gdy ojciec budził się ze snu – jeśli można zaszczycić mianem snu ów stan narkotycznego odurzenia – zależne były wyłącznie od przypływów i odpływów bólu oraz od podawanej morfiny.
Można było siedzieć przy nim cały ranek, a on przesypiał odwiedziny. A potem, kiedy lekarstwa przestawały działać, lecz jeszcze nie zaczął doskwierać mu guz, mógł ocknąć się i zamienić z nami kilka słów z załzawionymi oczyma, w których widać było ból i nieznośny smutek. Na takie właśnie chwile czekałem.
Gdzieś w środku nocy poruszył się i dotknął językiem spierzchniętych warg, wyrywając mnie z mojego własnego niespokojnego snu. Na sali było cicho, jeśli nie liczyć chrapania starszego mężczyzny, który leżał dwa łóżka dalej. Pomogłem tacie usiąść i zmoczyłem mu usta żałośnie małą ilością wody.
Kiedy zaczął się dławić – oddychanie było dla niego teraz ciągłą męką – pomogłem mu założyć maskę tlenową i wziąłem za rękę. Tak mało powietrza, tak mało wody. Kroiło mi się serce na myśl o tym, jak niewiele mu trzeba do życia.
Krzywiąc się z bólu, zdjął maskę i ponownie pomyślałem, że nikt nie ostrzega nas, ile trzeba w życiu wycierpieć. Nadal jednak nie wiedziałem, co jest gorsze – oglądanie, jak strasznie cierpi, czy oglądanie go odurzonego morfiną, w gruncie rzeczy nie będącego już panem samego siebie. Uznałem, że gorszy jest ból. Oglądanie, jak cierpi.
Popatrzył na mnie i potrząsnął bezradnie głową, a potem odwrócił wzrok.
Wziąłem jego dłoń w swoją i mocno ścisnąłem, zdając sobie sprawę, że upada na duchu. Był dzielnym człowiekiem, lecz nie potrafił pokonać tego smutku, który przychodzi w środku nocy, smutku, który odbiera wszelką nadzieję.
Przed tym smutkiem także nikt nas nie ostrzega. Jesteśmy w jakimś stopniu przygotowani na ból. Możemy się tylko domyślać, jak bolesne jest konanie na raka. Ale wraz z fizycznym cierpieniem pojawia się rozpacz, której nie zdoła uśmierzyć żaden zastrzyk morfiny.
– Najgorsze jest to – szepnął w ciemności ojciec – że człowiek uświadamia sobie, ile ominie go rzeczy. Nie mam na myśli tego, co się jeszcze nie wydarzyło… wesela Pata czy też dnia, kiedy się wreszcie ustatkujesz… ale rzeczy, które traktuje się jako coś oczywistego. Widok Pata jeżdżącego na rowerze, opowiadanie mu bajki, dawanie całusa na dobranoc. Oglądanie, jak biega po ogrodzie z tym swoim cholernym świetlnym mieczem. Wszystkie te drobne rzeczy, które znaczą więcej niż cokolwiek.
– Może wrócisz niedługo do domu – powiedziałem, czepiając się nadziei, ponieważ tak właśnie zawsze robimy, ponieważ w gruncie rzeczy nie mamy innego wyjścia: czepiamy się życia, nawet jeśli oferuje nam samo cierpienie. – Może będziesz jeszcze miał okazję to wszystko obejrzeć.
Ale on już nie starał się okłamywać siebie ani mnie.
– Będzie mi brakowało mojego ogródka. Twojej matki. Jej gotowania. Twoich programów.
Pochlebiało mi i wprawiało w zakłopotanie, że zaliczył moją pracę do tej samej ligi co żonę, wnuka oraz swój ogródek. I trochę się również wstydziłem – wstydziłem się, że nie uczyniłem nic więcej w czasie, który był nam dany, że nie uczyniłem nic więcej, żeby zrobić na nim wrażenie i zdobyć jego uznanie. Dwa telewizyjne programy oraz rozbite małżeństwo. To mniej więcej cały mój dorobek.
Ale był jeszcze Pat. I wiedziałem, że kocha swojego wnuka bardziej niż cokolwiek na świecie. Miałem odczucie, że Pat jest jedynym prawdziwym darem, jaki ode mnie otrzymał.
Ojciec chciał usiąść, nacisnąłem więc odpowiedni guzik w metalowej skrzyneczce. Górna część łóżka podniosła się z cichym warkotem, który zakłócił panującą na oddziale ciszę. Ojciec pochylił się do przodu i oparł o mnie, a ja ułożyłem poduszkę za jego plecami. Nieogolona szorstka twarz dotknęła mojego policzka.
Stare zapachy Old Spice’a i Old Holborn dawno się ulotniły i zastąpiła je woń szpitala, woń choroby oraz chemikaliów. Nie czuć już było tytoniu ani wody po goleniu. Wszystko to miał za sobą.
Czułem się trochę dziwnie, fizycznie mu pomagając. Niezaprzeczalny fakt, iż mój ojciec jest mocnym mężczyzną, tak głęboko odcisnął się na moim dzieciństwie i młodości, że teraz, gdy utracił siły, miałem wrażenie, że kończy się świat, że bezceremonialnie obalono jakieś niezmienne prawo natury.
I po raz pierwszy spostrzegłem, że nie kochałem go wcale za jego siłę.
Zawsze uważałem, że stał się dla mnie bohaterem właśnie z racji swojego hartu – tego staroświeckiego hartu, który potwierdzał i symbolizował jego medal.
Teraz jednak, pomagając mu napić się wody albo usiąść na szpitalnym łóżku, przekonałem się, że kocham go za to samo, za co kochała go moja matka i za co kochał go mój syn.
Za jego łagodność, za współczucie i za odwagę, która nie miała nic wspólnego z fizyczną siłą.
– Nie mów nic matce, ale nie sądzę, żebym wrócił jeszcze do domu – oznajmił.
– Nie opowiadaj takich rzeczy, tato.
– Nie sądzę, żebym wrócił – powtórzył. – Czuję to. Ale chciałbym zobaczyć Pata.
– Oczywiście.
Nie dodał „po raz ostatni”. Nie musiał. Mówienie na głos o pewnych rzeczach sprawiłoby nam zbyt wiele bólu. Wiedzieliśmy jednak, że mówimy o śmierci.
– Naturalnie jeśli nie masz nic przeciwko – dodał. – Jeśli nie sądzisz, że to będzie dla niego zbyt bolesne. Musisz zdecydować. To ty jesteś jego ojcem.
– Przyprowadzę go, kiedy cię następnym razem odwiedzę. A teraz spróbuj się trochę przespać, tato.
– Nie jestem zmęczony.
– Daj po prostu odpocząć oczom.
Pat wyszedł ze szkoły z czarnowłosym chłopcem, który wymachiwał poobijanym pudełkiem śniadaniowym z Godzillą.
– Chcesz obejrzeć u mnie Gwiezdne wojny – zapytał go.
– Masz telewizor z szerokim ekranem czy zwyczajny? – zainteresował się chłopiec.
– Z szerokim ekranem.
– Dobrze.
– Czy może z nami pójść, tato?
Omiatając wzrokiem rozwrzeszczane, śmiejące się hordy, szukałem jedynej znajomej twarzy, co do której miałem pewność, że będzie poważna i spokojna. Twarzy brązowookiej dziewczynki, na której pudełku na lunch namalowana była księżniczka Pocahontas. Ale nie było jej w tłumie.
– Gdzie jest Peggy? – zapytałem.
– Peggy dzisiaj nie było – odparł Pat. – Czy Charlie może z nami iść?
Nie było Peggy? Spojrzałem na Charliego. Charlie spojrzał na mnie.
– Ja nie mam nic przeciwko temu – odparłem. – Ale musimy najpierw spytać mamę Charliego.
Pat i Charlie zaczęli chichotać i popychać się wzajemnie. Ostry kant pudełka z Godzillą rąbnął mnie w kolano.
Już teraz tęskniłem za Peggy.
Kiedy otworzyłem frontowe drzwi, zobaczyłem Sally, która zezowała na mnie niepewnie spod grzywki przetłuszczonych włosów.
– Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy – powiedziałem.
– Przyszłam przeprosić.
Wpuściłem ją do środka.
Na sofie Pat i Charlie kłócili się o Gwiezdne wojny. Charlie chciał puścić szybciej sceny miłosne oraz refleksyjne fragmenty i przejść od razu do tego, jak się naparzają. Pat – jak zwykle purysta – chciał oglądać film od początku do końca. Sally zajrzała do salonu, żeby przywitać się z Patem, po czym przeszliśmy do kuchni.