– Podobał mi się ten ich przywódca – odparła. – No wie pan… Cliff. Ten z dredami. Jest cudowny.
Wszystkie obecne w pomieszczeniu kobiety wydały z siebie zgodne westchnienie. Widziałem tego siedzącego na drzewie Cliffa – chudego, wyszczekanego faceta z dredami – ale nie miałem pojęcia, że można go uznać za obiekt pożądania.
– Kogoś takiego powinniśmy mieć w programie – stwierdziła triumfalnym tonem wizażystka, pudrując twarz Marty’ego. – Jest o wiele ciekawszy niż jakiś gwiazdor z przeszczepionymi cebulkami włosów i wchodzącym na ekrany thrillerem.
– Cliff to nie jest wcale zły pomysł – uznałem. – Tyle że nie wiem, jak się z nim skontaktować. Ale na pewno będzie go łatwiej ściągnąć niż Clinta Eastwooda.
– Mam numer jego komórki – powiedziała jakaś dziewczyna w głębi sali. – Jeśli się do czegoś przyda.
Wszyscy obróciliśmy się w jej stronę.
Smukła i ruda, o delikatnej irlandzkiej cerze, tak bladej, jakby nigdy nie oglądała słońca, miała koło dwudziestu lat – jeszcze przed godziną mogła studiować na uniwersytecie – oraz kilka piegów na twarzy. Widać było, że zostaną jej na całe życie. Nigdy wcześniej jej nie widziałem.
– Siobhan Kemp – przedstawiła się, nie zwracając się do nikogo w szczególności i oblewając rumieńcem. – Jestem nową asystentką producenta. Więc jak? Mam zadzwonić do Cliffa?
Marty spojrzał na mnie. Widziałem, że podoba mu się pomysł rozmowy z człowiekiem na drzewie. Mnie też się podobał. Ponieważ tak jak wszyscy w telewizji najwyżej ceniliśmy autentyczność. Z wyjątkiem oczywiście prawdziwej wysokooktanowej znakomitości. Tę ceniliśmy jeszcze wyżej.
Mieliśmy powyżej dziurek w nosie podrzędnych sław, które zachwalały swój podrzędny produkt. Zależało nam na prawdziwych ludziach z prawdziwymi życiorysami i prawdziwą historią – historią, nie anegdotą. Oferowali nam wspaniałą telewizję za śmiesznie niską cenę. A my oferowaliśmy im w zamian terapię, szansę zaistnienia w milionach domów, szansę wyrzucenia z serca tego, co ich gryzło.
Oczywiście, gdyby nagle zadzwonił Jack Nicholson, błagając, byśmy pozwolili mu u nas wystąpić, wezwalibyśmy natychmiast ochroniarzy i kazali wyrzucić wszystkich naturszczyków z budynku. Jednak dziwnym trafem Jack nigdy do nas nie zadzwonił. Ostatnio za mało było wielkich sław, żeby obskoczyć wszystkie programy.
Szanowaliśmy więc autentycznych ludzi, autentycznych ludzi, którym naprawdę na czymś zależało, autentycznych ludzi, którzy mieli w nosie karierę. Ktoś siedzący na drzewie, komu policyjne psy chciały dobrać się do niedomytych jaj, wydawał się autentyczniej szy od innych.
– Skąd go znasz? – zapytałem dziewczynę.
– Kiedyś z nim chodziłam – odpowiedziała.
Marty i ja wymieniliśmy spojrzenia. Byliśmy pod wrażeniem. Ta Siobhan też była kimś autentycznym.
– Nic z tego nie wyszło – dodała. – Niełatwo jest utrzymać związek, gdy jeden z partnerów spędza tyle czasu na drzewie. Ale nadal jesteśmy w kontakcie i podziwiam go… Cliff naprawdę wierzy w to, co robi. Jego zdaniem system podtrzymania życia na tej planecie jest bliski załamania, a politycy udają tylko, że robią coś w kwestiach ekologii. Uważa, że człowiek powinien zostawiać za sobą wyłącznie ślady stóp i zabierać tylko wspomnienia.
– Kurewsko trafnie powiedziane – stwierdził Marty. – Kto jest jego agentem?
Stojąc na galerii i oglądając tuzin ekranów, pokazujących z pięciu różnych ujęć Marty’ego, który rozmawiał z mężczyzną potrafiącym nadmuchać kondom nasunięty na własną głowę – był w tym właściwie całkiem niezły – zorientowałem się nagle, że ktoś stoi obok mnie.
To była Siobhan, uśmiechająca się niczym dzieciak, który po przyjściu pierwszego dnia do szkoły zdaje sobie sprawę, że nie będzie wcale tak źle.
W półmroku galerii jej twarz oświetlały stojące przy ścianie monitory. Tak naprawdę są to zwykłe telewizory, ale nazywamy je monitorami. Dają reżyserowi możność wyboru ujęcia. Monitory pokazują nie tylko nadawany aktualnie obraz, ale wszelkie możliwe obrazy. Siobhan uśmiechnęła się do nich. Miała piękny uśmiech.
– Myślałem, że ten Cliff nie udziela wywiadów – powiedziałem. – Przynajmniej od czasu, kiedy w niedzielnym dodatku napisali, że robi to wszystko tylko po to, żeby zdobyć popularność i przelecieć parę hipisek. – Nagle przypomniałem sobie, że z nim chodziła. – Bez urazy – dodałem.
– Nie czuję się urażona – odparła. – To prawda, ale tego akurat wywiadu może udzielić.
– Dlaczego? Bo cię zna?
– Nie – roześmiała się. – Bo lubi Marty’ego. Uważa, że on nie należy do establishmentu mediów.
Spojrzałem na Marty’ego, który na tuzinie ekranów krztusił się ze śmiechu, kiedy kondom wybuchł na głowie jego gościa. Jeśli ktoś należał do establishmentu mediów, to tą osobą był z całą pewnością Marty. Potraktowałby to jako komplement.
– A przede wszystkim dlatego – dodała Siobhan – że nadajemy na żywo.
Istotnie byliśmy prawdopodobnie ostatnim nadawanym na żywo programem telewizyjnym. Teraz większość programów opatrzona była etykietką „prawie na żywo”, co oznaczało, że udawały emocje żywej telewizji, mając zawsze siatkę bezpieczeństwa w postaci wcześniejszego nagrania. Sztuczne jak jasna cholera.
Ale Marty Mann Show był prawdziwy. Kiedy ludzie oglądali tego faceta z prezerwatywą nasuniętą na łeb, gumka rzeczywiście nadmuchiwana była dokładnie w tym momencie.
– Ci ekologiczni bojówkarze uważają – kontynuowała Siobhan – że jedynym środkiem przekazu, gdzie nie istnieje cenzura, jest nadawana na żywo telewizja. Mogę cię o coś zapytać?
– Wal śmiało.
– Czy to twój MGF stoi na parkingu? Ten czerwony? Zaraz się zacznie, pomyślałem. Wykład o tym, jak samochody przyczyniają się do zanieczyszczenia środowiska i rozszerzania się dziury ozonowej. Czasami martwię się o dzisiejszą młodzież. Myślą tylko o przyszłości planety.
– Tak, to mój – odparłem.
– Fajny wózek.
Kiedy wróciłem do domu, oboje spali. Wymyłem zęby i przebrałem się po ciemku, słuchając, jak moja żona oddycha przez sen. Cichy oddech śpiącej Giny nadal budził we mnie falę czułości. To był jedyny moment, kiedy wydawała się podatna na zranienie, jedyny moment, kiedy mogłem się oszukiwać, że potrzebuje mojej opieki.
Gdy wślizgnąłem się do łóżka i objąłem ją ramieniem, lekko się poruszyła.
– Dobrze dzisiaj wypadliście – mruknęła.
Była ciepła i rozespana i kochałem ją taką. Leżała obrócona do mnie plecami, w swojej normalnej pozycji, i westchnęła, kiedy się do niej przytuliłem. Pocałowałem ją w kark i zacząłem gładzić jedną z tych długich nóg, które zachwyciły mnie, kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy. I nadal zachwycały.
– Och, Gino. Moja Gino.
– Och, Harry – odparła cicho. – Chyba nie chcesz… czyżbyś chciał? – Musnęła mnie ręką. – No cóż. Chyba chcesz.
– Masz cudowne ciało.
– Jurny z ciebie zawodnik – stwierdziła, śmiejąc się i obracając przodem do mnie, z oczyma wciąż zlepionymi snem. – To znaczy, jak na kogoś w twoim wieku.
Usiadła na łóżku, ściągnęła przez głowę T-shirt, który miała na sobie, i zrzuciła go na podłogę. A potem przeczesała palcami włosy i uśmiechnęła się do mnie. Jej długie znajome ciało widziałem w sączącym się przez żaluzje świetle ulicznych latarni. W naszym pokoju nigdy nie było naprawdę ciemno.
– Nadal mnie pragniesz? – zapytała. – Po tylu latach? Pokiwałem chyba głową. I nagle, w chwili kiedy zetknęły się nasze usta, w sąsiednim pokoju zapłakał Pat. Spojrzeliśmy na siebie. Gina uśmiechnęła się. Ja się nie uśmiechnąłem.