– Naprawdę?
Batty pokiwał głową.
– Termin „zamieszkiwanie” zastąpił „opiekę”, aby złagodzić konfrontacyjny charakter decyzji, gdzie ma przebywać dziecko. Nakaz zamieszkiwania u jednego z rodziców nie zwalnia drugiego od odpowiedzialności. Prawo zostało zmienione, żeby unaocznić, iż dziecko nie jest własnością, którą można uzyskać lub stracić. Na mocy nakazu zamieszkiwania dziecko będzie mieszkać u pana. Ale bynajmniej do pana nie należy.
– Nie bardzo rozumiem – stwierdziłem. – Więc jaka jest w końcu różnica między nakazem zamieszkiwania a prawem do opieki?
– Nie ma żadnej – uśmiechnął się Batty. – Jedno i drugie jest tak samo konfrontacyjne. O wiele łatwiej jest niestety zmienić prawo aniżeli ludzką naturę. – Przejrzał leżące na swoim biurku papiery i pokiwał z aprobatą głową. – Rozwód wydaje się dość prosty. I widzę, że znakomicie wypełnia pan ojcowskie obowiązki, panie Silver. Czy mały jest zadowolony ze szkoły?
– Bardzo zadowolony.
– Czy widuje się z matką?
– Gina może się z nim spotykać, kiedy tylko chce. Wie o tym.
– A mimo to chce go odzyskać – powiedział Nigel Batty. – Chce prawa zamieszkiwania.
– Zgadza się. Chce, żeby u niej mieszkał.
– Czy pańska żona współzamieszkuje?
– Co takiego?
– Czy pańska żona ma jakiegoś przyjaciela, panie Silver? Przyjaciela, który z nią mieszka?
– Owszem – odparłem, wdzięczny, że Nigel Batty zdegradował związek Giny z Richardem do czegoś tak nikczemnego jak współzamieszkiwanie, wdzięczny, że ten pierścionek z wielkim brylantem na serdecznym palcu jej lewej ręki nic dla niego nie znaczy. – Mieszka z jakimś facetem, którego poznała w Tokio.
– Ustalmy jedno – powiedział. – Żona odeszła i zostawiła pana z synem?
– Mniej więcej. To znaczy, przenosząc się do mieszkania swojego ojca, wzięła Pata… naszego syna… ze sobą. Ale kiedy poleciała do Japonii, pojechałem po niego i zabrałem go do domu.
– Opuściła zatem małżeński dom i jakkolwiek by na to nie patrzeć, pozostawiła dziecko pod pańską opieką – stwierdził Nigel Batty. – A teraz wróciła do Londynu i uznała, że na jakiś czas chętnie zabawiłaby się znowu w mamusię.
– Mówi, że zdała sobie sprawę, jak bardzo go kocha – poinformowałem go.
– Zajmiemy się tym – zapowiedział mój adwokat.
Rozdział 33
Mój ojciec tracił na wadze. Nigdy w życiu nie był chudy, ale teraz zapadły mu się policzki, a skóra na szyi zmieniła się w obwisłe nieogolone fałdy. Coraz bardziej stawał się kimś, kogo nie znałem.
Nawet jego ramiona straciły dawną muskularność, a tatuaże proklamujące wierność matce oraz komandosom wyglądały jak wyblakłe fotografie z innego stulecia.
Mięśnie wiotczały mu i przy każdej wizycie coraz wyraźniej widać było kości wystające przez skórę, która – co uświadomiłem sobie z nagłym wstrząsem – nigdy już prawdopodobnie nie miała oglądać słońca.
Mimo to się uśmiechał.
Siedział na łóżku i uśmiechał się. To był autentyczny uśmiech – nie wymuszony i sztywny, nie dzielny uśmiech przez łzy, lecz uśmiech prawdziwej radości, jakiej doznawał na widok wnuka.
– Cześć, kochanie – pozdrowił go, kiedy Pat podszedł do jego łóżka, wyprzedzając matkę, wujka Jacka i mnie. Ojciec podniósł prawą rękę, tę, do której nadgarstka podłączona była kroplówka. – Zobacz, w jakim stanie jest twój stary dziadek – powiedział.
W samochodzie wujka Jacka Pat był nadzwyczaj ożywiony – podniecony tym, że nie musi iść do szkoły i siedzi z tyłu wielkiej limuzyny, a nie na przednim siedzeniu zdewastowanego sportowego auta. Teraz jednak umilkł i nieśmiało podszedł do łóżka, na którym leżał jego wymizerowany nieogolony dziadek.
– Podejdź tutaj – powiedział mój ojciec stłumionym z emocji głosem.
Wyciągnął do niego wolną rękę, a Pat wdrapał się na łóżko i położył głowę na jego biednej znękanej piersi. Przez chwilę obejmowali się w milczeniu.
Matka posłała mi wymowne spojrzenie. Od początku była przeciwna tej wizycie.
Nie sposób było przewidzieć, czy ojciec będzie przytomny, kiedy przyjdziemy. Istniało duże prawdopodobieństwo, że ból okaże się tak duży, że naszpikują go opiatami, kiedy będziemy szukać miejsca do zaparkowania, i Pat zobaczy swojego dziadka nieobecnego duchem i odurzonego morfiną. Mógł też walczyć o oddech, z unoszącą się kurczowo piersią, maską tlenową na nosie i łzami bólu i strachu w oczach. Mógł też, chociaż tego nie powiedziała, już nie żyć.
Wszystko to było możliwe, a nawet prawdopodobne i stojąc w swojej kuchni, matka popłakała się i miała mi za złe, że chcę narazić Pata na te straszne przeżycia.
Objąłem ją i zapewniłem, że wszystko będzie w porządku. Imyliłem się. Nic nie było w porządku – Pat był wstrząśnięty i oszołomiony widokiem dziadka, marniejącego w szpitalnym łóżku pośród innych mężczyzn, którym zaglądała w oczy śmierć. Śmierć, jakiej nigdy nie widzi się w telewizji lub w kinie, śmierć, którą poprzedzała bolesna agonia, kilogramy leków i żal, za tym, co się traci. Ja sam nie byłem przygotowany na takie akurat realia śmierci i nic nie wskazywało, że pięcioletni chłopiec wychowany na diecie Gwiezdnych wojen będzie na nie przygotowany lepiej ode mnie.
Nie, to nie było w porządku. Ale było konieczne. Mój ojciec i mój syn musieli się zobaczyć. Musieli przekonać się, że wciąż istnieje i zawsze będzie istnieć łącząca ich więź. Że zawsze będzie ich łączyć miłość. Musieli przekonać się, że rak nie zdoła jej zabić.
A ja byłem pewien – po prostu wiedziałem – że podczas wizyty Pata ojciec nie będzie odurzony narkotykami ani nie będzie walczył o oddech.
Nie przemawiały za tym żadne racjonalne argumenty. Nie miało to nic wspólnego z logiką. Może stanowiło z mojej strony czystą głupotę. Ale wierzyłem mocno, że ojciec uchroni Pata przed najgorszym. Nadal wierzyłem, że w głębi serca jeszcze się nie poddał. Nie mogłem przestać w to wierzyć.
– Czy szybko wrócisz do domu? – zapytał Pat.
– Musimy z tym jeszcze trochę poczekać – odparł ojciec. – Zobaczymy, co powiedzą lekarze. Zobaczymy, czy twój stary dziadek poczuje się trochę lepiej. Jak ci idzie w szkole?
– Dobrze.
– A na rowerze? Jak ci się jeździ na starym bluebellu?
– Dobrze.
– Jazda bez bocznych kółek jest chyba fajniejsza.
– Tak – stwierdził z uśmiechem Pat. – Ale tęsknię za tobą.
– Ja też za tobą tęsknię – powiedział ojciec i mocno go uścisnął.
Jasne włosy Pata przywarły do jego szpitalnej piżamy w niebieskie paski, piżamy, której nigdy nie włożyłby w domu. A potem ojciec popatrzył na mnie i skinął głową.
– Czas na was – powiedział.
W ten sposób pożegnał się ze swoim ukochanym wnuczkiem. Siedząc na szpitalnym łóżku, otoczony ludźmi, którzy go kochali, a mimo to absolutnie samotny. Czy spędziliśmy tam pięć minut, czy godzinę? Nie potrafiłem powiedzieć. Wiedziałem jednak, że teraz chce, żebyśmy go zostawili.
Zostawiliśmy więc ojca, majstrującego przy swojej masce tlenowej, zgarbionego, zarośniętego i wyglądającego starzej, niż sądziłem, że będzie kiedykolwiek wyglądał.
I to było ze wszystkiego najgorsze. Straszliwe i kompletne odosobnienie śmierci, potworna samotność śmiertelnie chorego. Nikt przed tym nie ostrzega.
Zostawiliśmy go zmagającego się z bólem i łapiącego kurczowo powietrze na przepełnionym oddziale państwowego szpitala z brudnymi szybami, przez które przeświecało słońce, i małpim jazgotem porannej telewizji. Zostawiliśmy go. W gruncie rzeczy nie mogliśmy zrobić nic więcej.