Выбрать главу

– Oczywiście, że możesz – odparła matka.

Podeszła do komody, na której stał sprzęt stereo, i usłyszałem, jak przerzuca szeleszczące polisy ubezpieczeniowe, wyciągi z banku i listy – papierzyska, które uzbierały się w ciągu całego życia.

Po chwili podała mi małe prostokątne pudełko w kolorze ciemnego burgunda. Wewnątrz na fioletowym atłasie leżał srebrny, niezbyt czysty medal. Medal mojego ojca.

Niebieską wstążkę, na której był zawieszony, przecinały trzy pionowe białe paski, dwa szerokie oraz jeden wąski w środku. „Za wzorową służbę” brzmiał napis umieszczony obok głowy króla.

Na wieczku pudełka, nad napisem „Za pozwoleniem” oraz królewską pieczęcią widniała wyszyta białą jedwabną nitką nazwa firmy medalierskiej (Ciekawe, czy jeszcze istnieje? Czy udałoby się mi ją odnaleźć?) „J.R. Gaunt i Synowie, sp. z o.o., 60 Conduit Street, Londyn”. Przypomniałem sobie, że w dzieciństwie brałem ten napis za część odznaczenia.

Wziąłem ostrożnie medal do ręki, w wieku trzydziestu lat tak samo zdziwiony jego ciężarem jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem.

– Pat uwielbiał bawić się medalem taty – roześmiała się matka.

– Pozwoliłaś Patowi nim się bawić? – spytałem z niedowierzaniem.

– Lubił mi go przypinać – stwierdziła z uśmiechem. – Musiałam grać rolę księżniczki Layli pod koniec tego filmu.

– Lei, mamo. Księżniczki Lei.

Był środek nocy. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby czuwać dalej przy szpitalnym łóżku, ale również zbyt rozkojarzeni, żeby zasnąć. W związku z czym postanowiliśmy napić się filiżanki dobrej herbaty – która dla mojej mamy nadal stanowiła lekarstwo na wszystko.

Kiedy poszła nastawić wodę, zacisnąłem medal w pięści. Zastanawiało mnie, w jakim stopniu nasze dziecinne zabawy przygotowały mnie do tego, bym stał się mężczyzną pokroju mojego ojca i dziadka – żołnierzem, który wkłada mundur, całuje na pożegnanie tonącą w łzach kobietę i idzie na wojnę.

Wspominając zabawy, którym oddawaliśmy się na boiskach i podwórkach mojego dzieciństwa, doszedłem do wniosku, że były one czymś więcej niż tylko dziecinną rozrywką, rozwijającą typowo męskie cnoty – te zabawy przygotowywały nas do następnej wojny, do naszej własnej Normandii, Dunkierki lub Monte Casino.

Moje pokolenie bawiło się dziecinnymi pistoletami oraz kijami, które udawały karabiny, względnie celowało do siebie z palców udających pistolety, i nikt nie uważał tego za niezdrowe ani niesmaczne. Okazało się jednak, że jedynymi wojnami, które widzieliśmy jako młodzi ludzie, były małe wojny, wojny toczące się na ekranie telewizora – dla kogoś, kto nie jest kombatantem, tak samo mało realne i niezagrażające życiu jak gry wideo.

Moje pokolenie, ostatnie pokolenie chłopców, którzy bawili się dziecinnymi pistoletami, było szczęśliwsze, niż nam się wydawało. Kiedy dorośliśmy, nie musieliśmy iść na żadną wojnę. Nie mieliśmy Niemców ani Japończyków, z którymi musielibyśmy walczyć.

Naszymi przeciwnikami, przeciwnikami mężczyzn, którzy mieli szczęście żyć w pokoju, okazały się nasze żony. A polami, na których staczaliśmy nasze małe brudne wojny, były sądy rozwodowe.

Naoglądałem się dość blizn na ciele ojca, by wiedzieć, że wojna to nie jest film z Johnem Wayne’em. Lecz mężczyźni, którzy ją przeżyli – i którzy wrócili do domu w jednym kawałku – znajdowali sobie kobiety, które kochali potem przez całe życie. Więc co było lepsze? Wojna i idealna miłość? Czy pokój i miłość podzielona na trwające pięć, sześć i siedem lat odcinki? Kto był w gruncie rzeczy większym szczęściarzem? Ojciec czy ja?

– Lubiłeś tę dziewczynę, prawda? – zapytała mama, wchodząc do pokoju z dwoma parującymi kubkami. – Mam na myśli tę kobietę. Cyd. Bardzo ją lubiłeś.

Skinąłem głową.

– Żałuję, że się między nami nie ułożyło. Tak jak między tobą i tatą. Ale w dzisiejszych czasach to chyba niemożliwe.

– Masz zbyt sentymentalny stosunek do przeszłości – stwierdziła łagodnie. – Myślisz, że była usłana różami. A to nieprawda.

– Ale ty i tato byliście szczęśliwi.

– Owszem, byliśmy – potwierdziła i jej oczy obróciły się ku czemuś, czego nie mogłem dojrzeć. – Byliśmy ze sobą szczęśliwi.

Ja też byłem z wami szczęśliwy, pomyślałem.

Gdy wspominałem dzieciństwo, przed oczyma stawał mi spieczony słońcem sierpień – zaraz na początku miesiąca, kiedy nadal miałem przed sobą wspaniałe sześć tygodni wakacji i wiedziałem, że czekają mnie przejażdżki samochodem do wiejskich pubów. Nasi ojcowie grali tam w strzałki i donosili lemoniadę i frytki mnie oraz moim kuzynom, którzy bawiliśmy się na trawie, a matki siedziały przy drewnianych stołach i śmiały się do rozpuku nad szklaneczkami Babycham, odizolowane od mężczyzn niczym muzułmanki.

Albo Boże Narodzenie, późno w nocy, kiedy moi wujkowie i ciotki rżnęli w karty, paląc papierosy i pijąc, a w drugi dzień świąt mężczyźni i chłopcy grali razem w futbol w pogrążonym we mgle Upton Park.

Pamiętałem też wycieczki na plażę – różowe obłoki waty na patyku, zapach morza i smażonej cebuli – albo na wyścigi psów, gdzie moja mama zawsze obstawiała numer sześć, ponieważ podobały jej się jego kolory, sposób, w jaki czerwień kontrastowała z czarno-białymi pasami.

Byłem wdzięczny losowi za to podmiejskie dzieciństwo – za wspomnienia samochodowych przejażdżek i wycieczek na wyścigi. Czułem się otoczony miłością i nigdy nie zaznałem nudy; miło było dorastać, kiedy Bobby Moore grał w West Ham, w telewizji nadawali wybory Miss World, a mama i ciotki nosiły minispódniczki.

I chociaż mój syn miał do dyspozycji więcej dóbr materialnych, poznał również paraliżującą udrękę rozwodu.

Mobilizując wszelkie zdolności dyplomatyczne i mechanizmy obronne, na jakie stać pięciolatka, kursował obecnie między swoją matką, która poznała nowego mężczyznę, i ojcem, którego nadal bolało poharatane serce. Magnetowid oraz miejsce obok kierowcy w sportowym samochodzie nie stanowiły chyba za to wystarczającej rekompensaty.

Miałem wrażenie, że Gina i ja – a także miliony podobnych do nas par – nie zostawiamy następnemu pokoleniu zbyt atrakcyjnej spuścizny.

– Było nam ze sobą dobrze, bo się o to staraliśmy – powiedziała mama. – Bo tego chcieliśmy. Bo nawet kiedy nie mieliśmy pieniędzy, kiedy nie mogliśmy mieć dziecka, nie dawaliśmy za wygraną. Trzeba walczyć o szczęśliwe zakończenie, Harry. Nikt nie da ci go w prezencie.

– Myślisz, że ja nie walczyłem o szczęśliwe zakończenie? – zapytałem. – Myślisz, że nie ma we mnie woli walki? Że mam jej mniej niż tata?

Ciekawiło mnie, co o tym sądzi. Kiedyś, kiedy byłem młody i zbuntowany, uważałem, że moi rodzice nie mają pojęcia o niczym, co dzieje się poza ich wypielęgnowanym ogródkiem i przegrzanym salonem. Teraz jednak zmieniłem zdanie.

– Myślę, że masz w sobie dużo woli walki, Harry – stwierdziła mama. – Ale czasami sam siebie krzywdzisz. Nie możesz być takim samym mężczyzną jak twój ojciec… żyjemy dziś w innym świecie. Prawie w innym stuleciu. Musisz toczyć inne bitwy i nie spodziewaj się, że ktoś przypnie medal do twojej piersi. Samotna opieka nad dzieckiem… myślisz, że twój ojciec by sobie z tym poradził? Kocham go ponad życie, ale to na pewno by go przerosło. Musisz być silny w inny sposób. Musisz być innego rodzaju twardzielem.

Włożyłem medal do pudełka i w tej samej chwili zadzwonił telefon.

Oczy matki pobiegły w stronę zegara i z powrotem ku mnie. Minęła właśnie czwarta rano i to mógł być tylko wujek Jack. Dzwonił ze szpitala.

Oboje wiedzieliśmy, jaką ma dla nas wiadomość.

Objęliśmy się mocno, a telefon nadal dzwonił w przedpokoju. Dzwonił i dzwonił.