Выбрать главу

– Podoba mi się to, jak się obcięłaś.

Złapała palcami skraj grzywki.

– To nie jest dobre dla mnie i nie jest dobre dla ciebie – stwierdziła.

– Nie sądzę. Wcale nie wygląda tak źle.

– Wiesz, o czym mówię.

– Chcę, żebyśmy stali się rodziną.

– Myślałam, że nie znosisz tego rodzaju rodziny. Rodziny, w której pełno jest dzieci z innego małżeństwa i ekspartnerów. Myślałam, że chcesz mieć nieskomplikowane życie.

– Nie chcę nieskomplikowanego życia. Chcę życia z tobą. Z Peggy. Z Patem. I być może z naszym własnym dzieckiem.

– Takiej chcesz rodziny? Z twoim dzieckiem i moim dzieckiem, które będą się kłócić z naszym dzieckiem? Miałbyś powyżej dziurek w nosie takiego życia. Naprawdę. Wytrwałbyś… nie mam pojęcia, jak długo byś wytrwał.

– Nigdy nie miałbym dosyć takiego życia, gdybyśmy byli razem. Posłuchaj, mój tato miał na ramieniu tatuaż, dwa słowa wydziergane pod jednym z tych długich, wąskich noży piechoty morskiej. Napis brzmiał „Zjednoczeni zwyciężymy”. To samo myślę o nas.

– Chcesz sobie zrobić tatuaż?

– Nie.

– Wstępujesz do wojska?

– Chcę tylko powiedzieć, że jeśli będziemy razem, to wszystko się ułoży. Nie wiem, jakiego rodzaju życie rodzinne będziemy prowadzić, ponieważ takie rodziny jak nasza to coś nowego. Ale wiem, że ta rodzina będzie lepsza od jakiejkolwiek rodziny, jaką moglibyśmy mieć oddzielnie. Po prostu o tym pomyśl, dobrze?

– Jasne, Harry. Przedyskutuję to dziś z mężem przy kolacji. Zatrzymaliśmy się przed starym białym dworkiem, który przed czterdziestu laty podzielono na osobne mieszkania.

– To tutaj, Harry – powiedziała.

W tym samym momencie z budynku wypadł nagle Jim z unieruchomioną na temblaku ręką w gipsie.

– Odczep się od mojej żony, ty sukinsynu! – wrzasnął, po czym obrócił się gładko na pięcie i jego motocyklowy but eksplodował w moich ustach.

Zatoczyłem się do tyłu z rozbitymi, zakrwawionymi dziąsłami. Czując, jak uginają się pode mną nogi, zdałem sobie natychmiast sprawę z dwóch rzeczy.

Jim znał się co nieco na sztukach walki. I znowu spadł ze swojego motoru.

Odbiłem się od jakichś pojemników na śmieci i widząc, że chce mnie ponownie zaatakować, podniosłem w górę pięści. W tym samym momencie Cyd wbiegła między nas i złapała go za złamaną rękę.

– Zostaw go w spokoju! – krzyknęła. – Zostaw go w spokoju!

– Uważaj na moją pieprzoną rękę – wrzasnął, lecz pozwolił jej odprowadzić się do domu. Przy drzwiach odwrócił się i spojrzał na mnie spode łba.

– Jeśli zobaczę jeszcze kiedyś twoją gębę, stracisz wszystkie zęby – zagroził.

– To nie będzie pierwszy raz – odparłem.

Nie wyjaśniłem mu, że kiedy miałem pięć lat, zaprzyjaźniony pies wywrócił mnie i upadłem na twarz. Nie wywarłoby to chyba na nim wielkiego wrażenia.

Jim wszedł do domu, trzymając się za gipsowy opatrunek.

Musieli mieszkać na parterze, ponieważ usłyszałem coś, co brzmiało jak płacz Peggy. Cyd odwróciła się w moją stronę.

– Proszę, zostaw mnie już w spokoju, Harry.

– Pomyśl tylko o tym, co ci powiedziałem – wybełkotałem przez spuchnięte, pokrwawione wargi. – Proszę, rozważ moją ofertę.

Potrząsnęła głową i… wiem, że to głupie, ale miałem wrażenie, że zaczyna mnie naprawdę lubić.

– Nigdy się nie poddajesz? – zapytała.

– Mam to po ojcu – odparłem.

A potem Cyd zamknęła drzwi wielkiego białego domu i wróciła do swojego życia.

Rozdział 37

Milę od naszego rodzinnego domu stał na wzgórzu mały kościółek.

Jako chłopiec, włócząc się w jasne letnie noce tam, gdzie nie powinienem się włóczyć, przesiadywałem czasami na pobliskim cmentarzu, popijając cydr, zachłystując się papierosowym dymem i mierząc do gałęzi z należącej do kolegi wiatrówki kaliber 22.

Nie byliśmy aż takimi wielkimi chojrakami, za jakich chcieliśmy uchodzić. Na najmniejszy odgłos – szumiącego w drzewach wiatru, opadających na chłodne nagrobki liści, skrzypienia jakiejś starej deski w kościele – mój kolega i ja zamieraliśmy w bezruchu, bojąc się, że zaraz ukażą nam się nieboszczycy. A teraz miał tutaj zostać pochowany mój ojciec.

Tego dnia obudził mnie jadący rowerem gazeciarz, chrobot wciskanego do skrzynki pocztowej „Mirrora” i ciche brzęczenie grającego w kuchni radia. Przez krótki moment między jawą a snem dzień wydawał się taki sam jak każdy.

Po śniadaniu ja i mój syn przywdzialiśmy jednak czarne żałobne garnitury, krępujące ruchy białe koszule i czarne krawaty, po czym usiedliśmy na podłodze mojej starej sypialni i zaczęliśmy przeglądać poukładane w pudełkach stare fotografie, starając się odnaleźć pociechę w obrazkach mojego ojca i jego dziadka.

Cofając się w czasie, oglądaliśmy kolorowe zdjęcia mojego taty i Pata – otwierającego gwiazdkowe prezenty, jeżdżącego rowerem z zainstalowanymi jeszcze bocznymi kółkami, Pata jako berbecia z niewiarygodnie jasnymi blond włosami i jako niemowlaka, który spał w ramionach swego uśmiechniętego dziadka.

Było również dużo fotografii, których barwy zdążyły już wyblaknąć – mój tato i mama ze mną i Gina w dniu naszego ślubu; ja jako szczerzący zęby nastolatek razem z moim tatą, dziarskim pięćdziesięciolatkiem, obejmujący się ramionami w ogródku, on dumny ze swojego ogrodu i ze mnie; ja jako gapowaty jedenastolatek ze swoimi wciąż młodymi rodzicami na zbiorowym zdjęciu zrobionym podczas wesela któregoś z kuzynów.

A cofając się wstecz aż do początków pamięci i jeszcze dalej – czarno-białe zdjęcie z Salisbury Plain, na którym widać tatę, konie i mnie – krótko ostrzyżone małe dziecko; kolejna czarno-biała fotografia przedstawiająca ojca, który śmiejąc się, podnosi mnie w górę na jakiejś owianej wiatrem plaży; poszarzałe zdjęcia ojca w mundurze oraz rodziców w dniu ich ślubu.

Nie było ani jednej fotografii ojca z dzieciństwa. Wiedziałem, że jego rodzice byli po prostu zbyt biedni, żeby kupić sobie aparat, ale wyglądało to tak, jakby jego życie zaczęło się dopiero z chwilą, gdy powstała nasza mała rodzina.

Na dole pojawiły się pierwsze kwiaty. Pat i ja stanęliśmy w oknie pokoju moich rodziców i patrzyliśmy, jak kwiaciarz wyjmuje je ze swojej furgonetki. Wkrótce opakowane w celofan bukiety zakryły cały trawnik przed domem i pomyślałem o księżniczce Dianie i morzu kwiatów, które sięgało czarnych balustrad królewskich pałaców. Dla kwiaciarza było to zwykłe zamówienie, pierwsze zamówienie tego dnia, ale wydawał się autentycznie wzruszony.

– Żałuję, że go nie znałem – usłyszałem, jak mówi do matki, i wiedziałem, że naprawdę tak myśli.

Kiedy do kościoła wnoszono trumnę, wybuchnęliśmy w którymś momencie śmiechem. Był to śmiech rozpaczliwy, śmiech stanowiący tamę dla łez, o których wiadomo, że nigdy nie wyschną, jeśli tylko pozwolimy im popłynąć, lecz jednak śmiech.

Szliśmy w ślad za trumną, moja matka, mój syn i ja, i w pewnej chwili czterej dźwigający ją mężczyźni zatrzymali się z jakiegoś powodu w progu starego kościoła. Choć ja i Pat stąpaliśmy, obejmując ją z lewej i z prawej strony, matka szła dalej z oczyma wbitymi w ziemię. Zatrzymała się dopiero, kiedy jej głowa rąbnęła w tył trumny męża.

Zatoczyła się do tyłu, a potem dotknęła palcami czoła. Sprawdziła, czy nie ma na nim krwi, zerknęła na mnie i głośno się roześmieliśmy. Oboje słyszeliśmy jego głos, ten pełen znużonej serdeczności głos starego londyńczyka: „Co ty wyprawiasz, kobieto?”.

Po chwili weszliśmy do chłodnego wnętrza i przypominało to zapadanie w sen, w sen, gdzie wszyscy, których znaliśmy – krewni, przyjaciele rodziny, dawni i obecni sąsiedzi, mężczyźni w krawatach królewskiej piechoty morskiej, którzy poznali się przed dwudziestką, a teraz dobiegali siedemdziesiątki – zgromadzili się po raz ostatni, w zwartych szeregach. Niektórzy zaczęli płakać na widok trumny ojca.