Mój przepiękny synku.
Mój przepiękny synku.
Mój przepiękny synku.
Gina zabrała Pata do jego nowej sypialni, a ja stałem pośrodku ich mieszkania, trzymając w ramionach pudło z zabawkami i czując się tak zagubiony, jak nie czułem się jeszcze nigdy w życiu.
– Daj, wezmę to – zaproponował Richard.
Wręczyłem mu pudło i postawił je na stole.
Nieśmiało się do siebie uśmiechnęliśmy. Był trochę inny, niż się spodziewałem – skromniejszy, bardziej sympatyczny, mniej zapatrzony w siebie.
– To wielki dzień dla Giny – powiedział.
– Wielki dzień dla nas wszystkich – uściśliłem.
– Jasne – zgodził się szybko. – Ale Gina, jak pewnie wiesz, jest spod znaku Wagi. Dom, rodzina, to dla niej najważniejsze.
– Owszem.
Był trochę inny, niż myślałem. Ale to oczywiście nie oznaczało, że nie był skończonym dupkiem.
– A Pat? – zapytał. – Spod jakiego jest znaku?
– Posprzątaj Mój Pokój – odparłem.
Gina wyszła z nowej sypialni Pata i uśmiechnęła się do mnie.
– Dziękuję, że pomogłeś mu w przeprowadzce.
– Nie ma o czym mówić.
– I dziękuję za wszystko – dodała i przez sekundę poznałem w niej Ginę, która mnie kiedyś kochała. – Wiem, jak bardzo ci na nim zależy.
– Miłość oznacza, że wiesz, kiedy pozwolić komuś odejść – odparłem.
W ogóle jej nie zauważyłem. Wjechałem w główną ulicę i nagle usłyszałem pisk opon i głośny klakson. Czarna taksówka ominęła mnie, skręcając ostro w bok i zobaczyłem wykrzywioną w grymasie wściekłości twarz kierowcy. Ludzie odwrócili głowy, żeby przyjrzeć się temu idiocie w sportowym aucie z podartym dachem.
Zatrzymałem się przy krawężniku i nie zwracając uwagi na mijające mnie samochody, próbowałem uspokoić bijące serce. Trzęsły mi się ręce. Zacisnąłem je na kierownicy, aż pobielały kłykcie, i drżenie ustąpiło.
A potem ruszyłem powoli do domu, prowadząc z przesadną ostrożnością, ponieważ wiedziałem, że moje myśli podążają inną drogą, że koncentrują się na zamieszczonej w rodzinnym albumie czarno-białej fotografii ojca i syna oraz na fragmencie pewnej starej piosenki o nieznajomym, który trafił do raju.
– Jak myślisz, tato? – powiedziałem na głos, naprawdę pragnąc porozmawiać z moim starym, naprawdę pragnąc dowiedzieć się, co o tym sądzi. – Czy dobrze zrobiłem?
Rozdział 40
Usłyszeliśmy kościół, jeszcze zanim go zobaczyliśmy.
Kiedy wielki czarny daimler skręcił w lewo w Farringdon Road i ruszyliśmy powoli w stronę Tamizy, dzwony biły na cześć Marty’ego i Siobhan.
A potem skręciliśmy ponownie na mały Clerkenwall Square i miałem wrażenie, że kościół zasłonił całe błękitne niebo. Ubrany w żakiet Marty zaczął się wiercić na tylnym siedzeniu limuzyny, zezując na gości, którym przy wejściu do kościoła wręczano kwiaty do butonierek.
– Czy nie powinniśmy zrobić kilku rundek? – zapytał. – Kazać im trochę poczekać?
– To robi panna młoda, Marty. Nie my.
– Jesteś pewien, że masz…
Pokazałem mu dwie złote obrączki i pokiwał głową.
Nie zostało nam nic innego, jak wysiąść.
Kiedy to zrobiliśmy, dzwony rozdzwoniły się tak głośno, że nie sposób było się skupić. Zaczęliśmy wchodzić po kamiennych schodach do kościoła. Marty rozpinał i zapinał frak, uśmiechając się i kłaniając ludziom, których znał, a nawet tym, których nie znał. Byliśmy w połowie drogi, kiedy potknął się o coś i musiałem złapać go za ramię, żeby się nie wywrócił.
Pochylił się i podniósł ze schodka dziewięciocalową plastikową figurkę mężczyzny. Miał na sobie lawendową marynarkę, lśniące srebrzyste spodnie i białą satynową koszulę. I albo nosił na brzuchu szeroki pas albo był grubo zabandażowany. Poza tym zgubił gdzieś jeden z białych półbutów.
– Kto to ma, kurwa, być? – zapytał Marty. – Liberace?
– To nie Liberace – odpowiedziałem, odbierając mu lalkę. – To Disco Ken.
W sączących się przez witraże promieniach słońca zbiegała ku nam mała dziewczynka, trzymając w ręku kapelusik tej samej barwy co jej żółta sukienka.
– Peggy! – zawołałem.
– Disco Ken – stwierdziła, zabierając mi lalkę. – Szukałam go.
Chwilę później zobaczyłem Cyd, która przyglądała mi się spod ronda wielkiego czarnego kapelusza. Był dla niej trochę za duży. Może kupiła go, zanim przycięła włosy.
– Zaczekam w środku – oznajmił Marty. – Na ołtarzu.
– Przy ołtarzu – poprawiłem go.
– Wiem dobrze, gdzie zaczekam – stwierdził.
Cyd uśmiechnęła się do niego.
– Powodzenia – powiedziała.
Popatrzyliśmy w ślad za nim, a potem przez dłuższą chwilę przyglądaliśmy się sobie.
– Nie spodziewałem się tu ciebie zobaczyć – mruknąłem.
– Jestem zaproszona przez pannę młodą.
– Oczywiście. Siobhan naprawdę cię polubiła. No więc… co u ciebie?
– W porządku, w porządku. Naprawdę w porządku. A jak się miewa Pat?
– Mieszka teraz u Giny. To chyba zdało egzamin. Zobaczysz go później.
– Pat przyjdzie? – zapytała Peggy.
– Jest w orszaku pana młodego.
– To ekstra – stwierdziła i dała z powrotem nurka do kościoła.
– Jest szczęśliwy? – zapytała Cyd.
Widziałem, że ją to naprawdę obchodzi, i miałem ochotę ją objąć.
– Wyłoniły się pewne drobne problemy z chłopakiem Giny. To jakiś odmieniec. Nie lubi, kiedy Pat tłucze go w głowę świetlnym mieczem. Powtarzam małemu: nie, nie, Pat, jeśli masz zamiar go uderzyć, wal między oczy.
Cyd potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.
– Kim byłbyś bez tych swoich żarcików, Harry?
– Nie wiem.
– Ale widujesz go?
– Przez cały czas. W każdy weekend i raz w ciągu tygodnia. Nie ustaliliśmy jeszcze kwestii wakacji.
– Musi ci go brakować.
– Mam wrażenie, jakby wciąż ze mną był. Nie potrafię tego wyjaśnić. Nawet kiedy go nie ma, czuję go przy sobie. Czuję wielką dziurę tam, gdzie jeszcze przed chwilą był. Tak jakby jego nieobecność była tak samo silna jak obecność.
– Nawet kiedy ich nie ma, wciąż władają naszym sercem. Na tym właśnie polega rodzicielska miłość.
– Chyba tak. Jak się miewa Jim?
– Nie mam pojęcia. Nic z tego nie wyszło. Błędem było nawet próbować.
– No cóż, zrobiłaś to dla Peggy. – Miałem nadzieję, że zrobiła to dla Peggy. A nie dlatego, że nadal kochała go tak, jak kochała niegdyś. – Warto było spróbować ze względu na Peggy.
– Tak uważasz?
– Absolutnie.
Wskazała głową mijającego powoli kościół daimlera. W środku siedziała ubrana na biało dziewczyna i podenerwowany mężczyzna w średnim wieku. Samochód zniknął za rogiem.
– Lepiej wejdźmy do środka – powiedziała.
– Do zobaczenia później. Możemy podzielić się vol-au-ventem.
– Do widzenia, Harry.
Patrzyłem, jak odchodzi, by zająć miejsce po stronie panny młodej. Idąc, trzymała rondo kapelusza, jakby w każdej chwili mógł odfrunąć. A potem poczułem, jak ciągnie mnie za rękaw Pat. Ubrany w coś, co przypominało marynarski mundurek, wyglądał bardzo elegancko. Objąłem go i zobaczyłem wchodzących po stopniach Ginę i Richarda.