W przeciwieństwie do rodziców Giny, moich starych nikt nigdy nie uważał za złotą parę. Nikt nie wpadł na pomysł, że ich związek symbolizuje ducha epoki. Zdjęcie mojej mamy nigdy nie ukazało się w kolorowym czasopiśmie – choć o jej zdobywających nagrody pomidorach napisano raz w lokalnej gazetce. Ale moi rodzice zostali ze sobą na całe życie. Gina i ja mieliśmy taki sam zamiar.
Od dnia naszego ślubu spotykaliśmy przyjaciół, którzy poznali kogoś, zakochali się, wzięli ślub, a potem się rozwiedli i najchętniej wypraliby swojemu byłemu partnerowi flaki. Coś takiego nie mogło się nam przytrafić. Chociaż mieliśmy całkiem różne rodzinne doświadczenia, prowadziły nas one do takich samych wniosków.
Ja chciałem trwałego małżeństwa, ponieważ takie właśnie mieli moi rodzice. Gina chciała trwałego małżeństwa, ponieważ jej rodzice nigdy takiego nie mieli.
– To jest w nas takie dobre – stwierdziła. – To, że nasze marzenia pasują do siebie.
Gina szalała na punkcie moich rodziców i było to uczucie odwzajemnione. Patrząc na tę blond piękność, która kroczyła ogrodową alejką z ich małym wnuczkiem, autentycznie pęcznieli z dumy, uśmiechając się nieśmiało zza swoich pelargonii i okularów do czytania.
Żadne z nich nie potrafiło uwierzyć w swoje szczęście. Moi rodzice uważali, że jako synowa trafiła im się Grace Kelly. Gina uważała, że dostała za teściów Waltonów.
– Chcę pojechać z Patem do twojej mamy i taty – powiedziała, zanim wyszedłem do pracy. – Mogę pożyczyć twoją komórkę? W mojej wyczerpała się bateria.
Z przyjemnością pożyczyłem jej telefon. Nie znoszę komórek. Sprawiają, że czuję się jak w potrzasku.
Przez galerię przeszedł dreszcz paniki.
– Mucha wróciła! – zawołał reżyser. – Mamy muchę!
A potem mucha pojawiła się na monitorze.
Była olbrzymia i czarna, ze skrzydłami wielkimi jak u osy i odwłokiem tak spuchniętym, jakby wysunęła podwozie. Na zbliżeniu Marty’ego, który czytał swój tekst z telepromptera, widzieliśmy, jak krąży leniwie nad głową naszego prezentera, a potem powoli unosi się w górę.
Mucha żyła gdzieś w ciemnych wysokich rejonach studia, pośród plątaniny kabli, gniazdek i reflektorów. Pojawiała się wyłącznie w trakcie nadawania programu. Dyżurujący na galerii weterani twierdzili, że reaguje na ciepło studyjnych jupiterów. Ja jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że przyciągały ją soki, które wydziela człowiek występujący w nadawanej na żywo telewizji. Nasza studyjna mucha najwyraźniej lubiła woń strachu.
Jeśli nie liczyć powietrznych ewolucji muchy, rozmowa Marty’ego z Cliffem była całkiem udana. Młody zielony zaczął nerwowo: drapał się po zaroście, pociągał za brudne dredy, z trudem formułował nieskładne zdania i popełnił nawet główny telewizyjny grzech, gapiąc się prosto w oko kamery. Ale Marty potrafił być zaskakująco łagodny wobec nerwowych gości, a poza tym wyraźnie sprzyjał jego sprawie, i młody człowiek wreszcie się odprężył. Dopiero gdy wywiad dobiegał końca, wszystko się posypało.
– Chcę podziękować Cliffowi, że do nas dzisiaj przyszedł – oznajmił Marty niezwykle jak na niego poważnym tonem, odganiając dłonią studyjną muchę. – I chcę podziękować wszystkim jego kolegom, którzy koczują na drzewach koło lotniska. Ponieważ toczą walkę w imieniu nas wszystkich.
Rozległy się oklaski. Marty wyciągnął rękę i uścisnął dłoń swojego rozmówcy. Cliff przytrzymał ją. I przez chwilę nie puszczał. A potem sięgnął za pazuchę swojej niechlujnej egzotycznej kapoty, wyjął kajdanki i na oczach mierzącego go niepewnym spojrzeniem Marty’ego zatrzasnął jedną metalową obręcz na swoim nadgarstku, a drugą na nadgarstku naszego prezentera.
– Uwolnić ptaki – powiedział cicho i odchrząknął.
– Co? Co takiego? – zapytał Marty.
– Uwolnić ptaki! – zawołał Cliff, nabierając pewności siebie.
Marty potrząsnął głową.
– Czy masz do tego klucz, ty śmierdzący mały gnoju?
Stojąc na galerii, obserwowaliśmy rozgrywającą się na dole scenę na jaśniejących w mroku ekranach kilkunastu monitorów. Reżyser nadal kierował choreografią pięciu kamer – „dwójka, zatrzymaj się na Martym, czwórka, daj zbliżenie kajdanek…” – lecz ja czułem coś, co czuje się, tylko kiedy nadawany na żywo program wali się w gruzy, szarpiący trzewia ucisk, łączący w sobie lekkie mdłości, paraliż oraz straszliwą fascynację.
I nagle ponownie pojawiła się mucha. Krążyła kilka sekund nad głową Cliffa, a potem idealnie wylądowała na grzbiecie jego nosa.
– Uwolnić ptaki!
Marty spojrzał na swoją rękę, nie mogąc do końca uwierzyć, że został przykuty do tego brudnego młodzieńca, którego makijaż roztapiał się właśnie w świetle jupiterów. A potem złapał dzbanek na wodę, który stał między nimi na stole, i trzasnął nim Cliffa w twarz zupełnie tak, jakby chciał zabić studyjną muchę. W powietrze trysnęła krew i woda. W dłoni Marty’ego zostało samo ucho dzbanka.
– Pierdolić ptaki – powiedział. – I chrzanić dziurę ozonową.
Na ekranie pojawił się kierownik planu z otwartymi ze zdumienia ustami i zwisającymi na szyi słuchawkami.
Cliff złapał się za rozbity nos. Ktoś na widowni zaczął gwizdać. I w tym momencie wiedziałem już, że daliśmy dupy. Marty zrobił jedyną rzecz, której nie wolno mu było zrobić w trakcie programu. Stracił swoją publiczność.
Na galerii natychmiast rozdzwoniły się telefony, jakby chcąc uczcić załamanie się mojej błyskotliwej kariery. Nagle zdałem sobie sprawę, że obficie się pocę.
Na ekranach wszystkich monitorów pojawiła się na krótko studyjna mucha. Wykonała triumfalny piruet i zniknęła.
– Jaka ja jestem głupia – stwierdziła kilka godzin później Siobhan na pustej galerii. – To wszystko moja wina. Nie powinnam była go w ogóle zapraszać. Powinnam się domyślić, że chce nas wykorzystać, że chce zrobić coś w tym rodzaju. Zawsze był z niego kawał samolubnego sukinsyna. Dlaczego to zrobiłam? Bo chciałam wszystkim zaimponować. A teraz zobacz, co się stało.
– Nie jesteś głupia – odparłem. – To Marty był głupi. To była dobra rozmowa. Mimo tego, co się potem wydarzyło, wciąż tak uważam.
– Ale co teraz będzie? – zapytała, wydając się nagle bardzo młoda. – Co z nami zrobią?
Potrząsnąłem głową i wzruszyłem ramionami. Zmęczyło mnie zastanawianie się, co z nami zrobią.
– Wkrótce się tego dowiemy. Chodź, spadamy stąd. Marty’ego wysłałem już wcześniej do domu, zamówiwszy dla niego taksówkę, która czekała przy tylnym wyjściu. Zakazałem mu z kimkolwiek rozmawiać. Prasa rozszarpie go na strzępy – to było pewne jak w banku. Bardziej martwiło mnie, co zrobi kierownictwo stacji. Z nim i z nami. Wiedziałem, że potrzebują Marty Mann Show. Ale czy potrzebowali go aż tak bardzo?
– Jest już tak późno – zauważyła Siobhan, kiedy weszliśmy do windy. – Gdzie mogę tutaj złapać taksówkę?
– Gdzie mieszkasz? – zapytałem.
Mogłem się domyślić, że w Camden Town. Musiała po prostu mieszkać w jednej z tych starych robotniczych dzielnic, które skolonizowali ludzie w czarnych swetrach. Właściwie było to całkiem niedaleko od naszego małego domku przy Highbury Corner. Mieszkaliśmy na przeciwnych krańcach tej samej Camden Road – Siobhan tam, gdzie ludzie aspirowali do bohemy, ja tam, gdzie marzyli o suburbiach.
– Mogę cię podwieźć – powiedziałem.
– Naprawdę? Swoim MGF?
– Jasne.
– To wspaniale!
Roześmieliśmy się po raz pierwszy od wielu godzin – choć nie miałem pojęcia, co nas tak ubawiło – po czym zjechaliśmy windą na podziemny parking, na którym stało samotnie moje małe czerwone auto. Było późno. Dochodziła druga. Patrzyłem, jak Siobhan wsuwa nogi pod tablicę rozdzielczą.