– Nie chcę do tego wracać, ale muszę powiedzieć, że dziś wieczorem byłeś naprawdę słodki – stwierdziła. – Dziękuję, że się na mnie nie wściekałeś. Jestem ci za to wdzięczna.
Dziękowała za coś, co tak naprawdę nie było wcale moją zasługą. Spojrzałem na jej bladą irlandzką twarz i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak bardzo mi się podoba.
– Nie wygłupiaj się – powiedziałem, przekręcając szybko kluczyk w stacyjce, żeby ukryć zakłopotanie. – Jedziemy przecież na tym samym wózku, czyż nie?
Była ciepła letnia noc i ulice miasta świeciły pustkami. W ciągu dwudziestu minut minęliśmy zamknięty pchli targ, modne etniczne restauracje i sklepy z używanymi rzeczami ze swoimi groteskowo wielkimi szyldami. Olbrzymie kowbojskie buty, kolosalne krzesła z rattanu i monstrualne płyty z winylu – wszystko to wisiało nad ulicą niczym wizje spowodowane wybrakowanym narkotykiem. Gina i ja robiliśmy tu kiedyś zakupy w sobotnie popołudnia. Od tego czasu minęły chyba wieki.
Siobhan mówiła mi, jak jechać, i w końcu zatrzymaliśmy się przez dużym białym dworkiem, w którym dawno temu urządzono mieszkania.
– No cóż – powiedziałem. – W takim razie dobranoc.
– Dziękuję za wszystko – odparła.
– Nie ma za co.
– Słuchaj, nie sądzę, żebym mogła od razu zasnąć. Nie po dzisiejszym wieczorze. Chcesz wpaść na drinka?
– Po drinku ja też nie będę chyba mógł zasnąć – mruknąłem, nienawidząc się za to, że przemawiam jak emeryt, na którego czeka gorące kakao i ceratka pod prześcieradłem w domu starców.
– Na pewno nie chcesz? – zapytała.
To śmieszne, ale rozczarowanie, które usłyszałem w jej głosie, mile mi pochlebiało. Wiedziałem również, że nie będzie mnie więcej prosić.
Jedź do domu, radził mi mój wewnętrzny głos. Odmów z grzecznym uśmiechem i wracaj do domu.
I może zrobiłbym to, gdyby tak bardzo mi się nie podobała.
Może zrobiłbym to, gdyby to nie był taki zwariowany wieczór.
Może zrobiłbym to, gdybym nie zbliżał się do trzydziestki.
Może zrobiłbym to, gdyby jej nogi były o kilka cali krótsze.
– Okej – odparłem o wiele swobodniej, niż się czułem. – To brzmi zachęcająco.
Spojrzała na mnie i chwilę później się pocałowaliśmy. Siobhan objęła mnie za szyję i zaczęła pociągać za włosy małymi niecierpliwymi piąstkami. To dziwne, pomyślałem. Gina nigdy tego nie robiła.
Rozdział 5
Dziecko potrafi się zmienić w ciągu chwili. Wystarczy, że odwrócisz się na kilka sekund – przyglądając mu się ponownie, stwierdzasz, że zmieniło się w kogoś innego.
Pamiętam, jak Pat po raz pierwszy autentycznie się uśmiechnął. Był małą, łysą, tłustą kuleczką, Winstonem Churchillem w śpioszkach, zapłakanym, bo wyrzynały mu się pierwsze ząbki. Gina wmasowała trochę czekolady w obolałe dziąsła, a on natychmiast przestał płakać i twarz rozjaśniła mu się w wielkim, szerokim bezzębnym uśmiechu – tak jakbyśmy zdradzili mu właśnie największy sekret pod słońcem.
Pamiętam również dzień, kiedy zaczął chodzić. Trzymał się, jak to miał w zwyczaju, poręczy swego żółtego plastikowego balkonika, kołysząc się z boku na bok, jakby walczył z podmuchami bryzy, a potem zupełnie bez ostrzeżenia ruszył przed siebie, wściekle przebierając wystającymi z jednorazowej pieluszki małymi grubymi nóżkami, żeby dotrzymać kroku obracającym się niebieskim kółkom balkonika.
Kiedy wypadł z pokoju, Gina wybuchła śmiechem. Wyglądał, powiedziała, jakby znowu miał się spóźnić do biura.
Nie pamiętam jednak, kiedy zmieniły się jego zabawy. Nie mam pojęcia, kiedy wszystkie jego dziecinne strażackie wozy i wyświetlane na wideo filmy o listonoszu Pacie ustąpiły miejsca obsesji Gwiezdnych wojen. To była jedna ze zmian, które zaszły, kiedy akurat odwróciłem się w inną stronę.
Jeszcze przed chwilą głowę miał wypełnioną mówiącymi ludzkim głosem zwierzętami, a teraz nie obchodziło go nic prócz Gwiazdy Śmierci, żołnierzy Imperium i świetlnych mieczy.
Gdybyśmy mu pozwolili, oglądałby w kółko wszystkie trzy filmy cyklu przez cały boży dzień i całą noc. Ale nie pozwalaliśmy mu na to – a ściślej, nie pozwalała mu Gina – w związku z czym, kiedy telewizor był wyłączony, godzinami bawił się swoją kolekcją figurek i szarych plastikowych rakiet z Gwiezdnych wojen bądź też podskakiwał na sofie, wymachując świetlnym mieczem i mamrocząc pod nosem kawałki list dialogowych George’a Lucasa.
Można było odnieść wrażenie, że jeszcze dzień wcześniej nic nie sprawiało mu większej przyjemności od kolekcji gospodarskich zwierzaków – „wieziaków”, jak je nazywał. Siedział w kąpieli z piany, mały blond aniołek z mydlinami na głowie, prowadząc swoje krowy, owce i konie wzdłuż skraju wanny, mucząc i becząc tak długo, aż woda robiła się całkiem zimna.
– Idem sie kompać – ogłaszał. – Biorem moje wieziaki.
Teraz jego „wieziaki” obrastały kurzem w jakimś zapomnianym kącie sypialni, podczas gdy on bez końca bawił się w wojny między galaktycznym dobrem i złem.
Przypominało to w znacznym stopniu zabawy, które zapamiętałem z własnego dzieciństwa. I czasami w fantazjach Pata o dzielnych rycerzach, podłych generałach oraz wziętych do niewoli księżniczkach pobrzmiewało echo dawno minionej przeszłości, tak jakby próbował odzyskać coś drogocennego, coś, co zostało bezpowrotnie stracone.
Siobhan spała jak ktoś, kto mieszka sam.
Leżąc pośrodku łóżka, rozrzucała na wszystkie strony swoje piegowate kończyny albo przewracała się z boku na bok, ściągając ze mnie przy okazji całą kołdrę. W sypialni zaczynało się robić jasno, a ja leżałem kompletnie rozbudzony w tym obcym łóżku, ściskając fragment pościeli wielkości chustki od nosa.
Za wcześnie było na prawdziwe wyrzuty sumienia. Gdzieś w głębi mojego umysłu pulsowała myśl o Ginie i o wszystkich obietnicach, jakie jej niegdyś złożyłem – obietnicach z czasów, gdy próbowałem przekonać ją, żeby mnie pokochała, obietnicach, jakie daliśmy sobie w dniu ślubu i później – wszystkich tych zaklęciach, że nasza miłość nigdy nie umrze, że nigdy nie zechcę nikogo innego, w które swego czasu naprawdę wierzyłem. I zdałem sobie sprawę, że nadal wierzę. To śmieszne, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Wiedziałem, że później wszystko to do mnie naprawdę dotrze i jadąc do domu, będę spoglądał w lusterko, zastanawiając się, kiedy stałem się jednym z tych mężczyzn, którzy budzili we mnie kiedyś wstręt. Ale teraz było na to wszystko za wcześnie. Mrok za oknem powoli się rozjaśniał, a ja myślałem sobie: no cóż, wszystko poszło chyba nie najgorzej.
Powodem, dla którego większość mężczyzn dopuszcza się cudzołóstwa, jest nadarzająca się sposobność. Nie powinno się nigdy lekceważyć rozkoszy bezinteresownego seksu. Tym, co połączyło mnie z Siobhan, był bezinteresowny, oportunistyczny seks i to właśnie najbardziej mi się w nim podobało.
Najmniej podobało mi się to, że już teraz zaczynałem się czuć jak zdrajca.
No i wcale nie poszło nam tak dobrze. Z kimś nowym człowiek za bardzo się stara. Za bardzo się stara, żeby to była przednia zabawa. Seks z kimś nowym za bardzo przypomina egzamin na prawo jazdy. Z drugiej strony, kiedy pomyślałem, ile rzeczy mogło się nie udać – a we wszystkich ważną rolę odgrywała synchronizacja czasowa – nie poszło nam chyba najgorzej.
No i chwała Bogu. Chwała Bogu.
Niemniej przez cały ten czas, gdy byłem razem z Siobhan i skłaniałem się do przekonania, że to jest chyba kobieta, której, nie wiedząc o tym, szukałem całe życie – ta blada irlandzka piękność, która z miłą chęcią urodzi mi rudowłose dzieci – przez cały ten czas moja druga połowa tęskniła jakby za moją żoną.