Bzdury! Rozweselony własną infantylnością, parsknął śmiechem, wziął kapelusz i ruszył do domu.
5
Tansy była w wyśmienitym nastroju i wydawała się piękniejsza niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy. Czasem uśmiechała się do siebie, co dostrzegł dwa razy, zerkając znad talerza.
Dał jej list od pani Gunnison.
— Pytała o ciebie również pani Carr — rzekł. — Trochę mi dopiekła, chociaż miała nienaganne maniery. No, a później… — Urwał w pół zdania, bo już miał opowiadać o papierosie i niemej reprymendzie pani Carr, a także o przejściach z Margaret. Wołał jednak nie martwić Tansy swoimi kłopotami, które mogłyby wynikać z pecha. Nie wiadomo, jaką wysnułaby interpretację.
Przejrzała list i mu go oddała.
— Widać w tym znajome piętno Hempnella, nie uważasz? — zauważyła.
Zaczął czytać:
Droga Tansy, gdzie ty się podziewasz? W tym miesiącu nie widziałam cię w kampusie więcej niż dwa razy. Jeśli zajmujesz się czymś wyjątkowo ciekawym, chętnie posłuchamy. Może w sobotę wpadniesz na herbatkę i małe pogaduchy?
PS
W następną sobotę masz dostarczyć cztery tuziny ciastek na powitanie żon naszych byłych absolwentów.
— Trochę groch z kapustą, ale cięte pióro pani Gunnison od razu można poznać. Była dzisiaj jakaś podminowana.
Tansy się roześmiała.
— Tak czy owak, od paru tygodni izolujemy się od ludzi. Chyba zaproszę ich na partyjkę brydża jutro wieczór. Niezręcznie tak z dnia na dzień, ale w środy zwykle mają wolne. Zaproszę także Sawtelleow.
— Wszystko, byle nie ta jędza.
Znów się zaśmiała.
— Nie wiem, co ty byś zrobił beze mnie… — Szybko zmieniła ton wypowiedzi: — Raczej będziesz musiał ścierpieć towarzystwo Evelyn. Bądź co bądź, Hervey jest po tobie drugą figurą na wydziale. Jeśli kilka razy spotkacie się poza pracą, będzie to mile widziane. Dla pełnej obsady dwóch stolików zaproszę Carrów.
— Trzy straszliwe kobiety. Jeśli to typowe żony profesorów, miałem szczęście, że trafiłaś mi się ty.
— Czasem to samo myślę o mężach żon profesorów — odparła Tansy. A gdy zaczęli ćmić papierosy nad filiżanką kawy, dodała z wahaniem: — Mówiłam ci, że nie chcę rozmawiać o tym, co było w nocy. Ale jest coś, o czym chciałabym ci teraz powiedzieć.
Skinął głową.
— Kiedy paliliśmy… te rzeczy, nie dałam po sobie poznać, jak bardzo się boję. Miałam wrażenie, że wybijamy dziury w ścianach, które przez lata budowałam, i że nic już nie powstrzyma…
Siedział nieruchomo, bez słowa.
— To trudno wytłumaczyć — ciągnęła — ale odkąd zaczęłam się zajmować… tymi rzeczami, wyczuwałam czyjś napór z zewnątrz. Dręczył mnie nieokreślony, chorobliwy lęk, podobny do twojego strachu przed ciężarówkami. Obawiałam się, że coś się do nas przedziera, zbiera się do ataku. Musiałam się bronić, napierać z mojej strony… Jak facet, który siłuje się na rękę. Ale nie o tym chciałam rozmawiać. Poszłam spać wystraszona i zdruzgotana. Przygważdżała mnie zewnętrzna siła, a nie miałam czym odpowiedzieć, bo wszystko spaliłam. Aż nagle, gdy leżałam w ciemnościach, gdzieś tak po godzinie, doznałam przewspaniałego uczucia ulgi. Napór zniknął, jakbym wypłynęła na powierzchnię wody sekundy od utonięcia. Dopiero to mnie przekonało, że… odzyskałam zdrowy rozsądek. Dlatego jestem taka szczęśliwa.
Z trudem się powstrzymał od wypowiedzenia swoich myśli. Oto zbieg okoliczności, który przyćmił wszystkie wcześniejsze. Mniej więcej wtedy, gdy spalił ostatni talizman, doświadczając uczucia strachu, Tansy poczuła wielką ulgę. W temacie przypadkowości musiał się jeszcze wiele nauczyć.
— Bo w pewnym sensie, kochanie, byłam głupia — mówiła dalej. — Niejeden na twoim miejscu zachowałby się inaczej.
— Nie byłaś głupia, co zresztą jest określeniem dość ogólnikowym. Każdego można tak nazwać. Po prostu denerwowała cię uparta natura pewnych rzeczy.
— Uparta natura?
— Tak. Wyobraź sobie gwoździe, w które walisz młotkiem, a te się uparcie krzywią, jakby rozmyślnie stawiały opór. Albo urządzenie, które niespodziewanie odmawia posłuszeństwa. Złośliwość rzeczy martwych. Większe skupiska materii słuchają się praw fizyki, ale gdy rzecz dotyczy pojedynczego atomu, ba, samotnego elektronu, pewną rolę odgrywa przypadek, zachcianka… — Rozmowa przybierała niechciany obrót, toteż ucieszył się, kiedy na stół wskoczył Totem i zwrócił na siebie ich uwagę.
Ten wieczór okazał się dla nich najmilszy od niepamiętnych czasów.
Wszakże nazajutrz rano, przybywszy na uczelnię, Norman zadał sobie pytanie, po co w ogóle wspominał o złośliwości rzeczy martwych. Teraz nie dawało mu to spokoju. Roztrząsał najbzdurniejsze drobiazgi, takie jak usytuowanie tego durnego cementowego smoka. Wczoraj zdawało mu się, że przycupnął dokładnie pośrodku pochyłej kalenicy. Teraz zaś widział, że smok znajduje się w jednej trzeciej wysokości, dość blisko architrawu nad absurdalnie olbrzymią gotycką bramą między Estrey Hall i Morton Hall. Socjolog powinien mieć lepszy zmysł obserwacji!
Brzęczenie telefonu zbiegło się z dzwonkiem obwieszczającym godzinę dziewiątą.
— Profesor Saylor? — odezwał się Thompson skruszonym głosem. — Przepraszam, że jeszcze raz zakłócam spokój, ale znowu dzwonili z zarządu. Tym razem Liddell w sprawie nieoficjalnego przemówienia, jakie podobno wygłosił pan w czasie tych… hulanek. Na temat ułomności systemu szkolnictwa wyższego.
— Co w tym dziwnego? Twierdzi pan, że system szkolnictwa wyższego jest idealny? A może to temat tabu?
— Ależ nie, nic z tych rzeczy. Ten człowiek jednak twierdzi, że krytykował pan Hempnella.
— Owszem, krytykowałem niewielkie uczelnie pokroju Hempnella. Ale nie samego Hempnella.
— On chyba się boi, że w przyszłym roku możemy mieć problemy z naborem. Wspomniał o paru kolegach mających dzieci w wieku szkoły średniej, którzy po usłyszeniu pańskiego przemówienia byli niemile zaskoczeni.
— W takim razie są przewrażliwieni.
— Ponadto miał wrażenie, że odnosi się pan z politowaniem do… działalności politycznej rektora Pollarda.
— Przepraszam, ale muszę już iść na zajęcia.
— Rozumiem — odrzekł Thompson i odłożył słuchawkę. Skrzywił się. Złośliwość rzeczy martwych dokuczała o wiele mniej niż złośliwość osób żywych.
Zerwał się z krzesła i pognał na wykład o społecznościach pierwotnych.
Brakowało Gracine Pollard, co zauważył ze skrywaną radością. Prawdopodobnie jego wczorajszy wykład podrażnił jej zwichrowane poczucie niestosowności. Tym niemniej nawet córki rektorów powinny czasem usłyszeć jakąś życiową prawdę.
Co do pozostałych, wspomniany wykład w niezwykły sposób pobudził ich wyobraźnię. Kilku studentów niezwłocznie wybrało pokrewne tematy prac semestralnych. Przewodniczący bractwa studenckiego postanowił zbić kapitał na swojej wczorajszej porażce, planując zamieścić w gazetce „Bufon” humorystyczny artykuł o pierwotnym znaczeniu rytuałów inicjacyjnych. Ogółem, wykład minął błyskawicznie.
Będąc wreszcie w dobrym humorze, rozmyślał o niezrozumieniu, z jakim spotykali się studenci ze strony otoczenia. W powszechnym mniemaniu przedstawiali sobą typ niebezpiecznego buntownika i radykała o szokująco bezkompromisowym podejściu do moralności. Zaiste, przedstawiciele niższych warstw społeczeństwa uważali ich za bezecne, zdegenerowane monstra, potencjalnych morderców małych dzieci oraz stałych bywalców czarnych mszy. Gdy tymczasem studenci byli znacznie lepiej ułożeni niż dzieciaki ze szkół średnich. A co się tyczy eksperymentów z seksem, pozostawali daleko w tyle za tymi, których edukacja utknęła na podstawówce. Zamiast buńczucznie podrywać się z ławki i głosić wywrotowe orędzia, woleli zasłaniać się tanią hipokryzją — mówić tylko to, co pragnie usłyszeć nauczyciel. Mało prawdopodobne, żeby wymknęli się spod kontroli. Wprost przeciwnie, należało im powoli i subtelnie ukazywać prawdę, poszerzać ciasne horyzonty myślowe i uwalniać od wyniesionych z domu zakazów Co było nie lada wyzwaniem, wymagającym stanowczych działań, skoro żyło się w epoce zachwianej moralności, kiedy służba dla kraju i wierność małżeńska oddawały pole szerzej pojętej służbie i nieskrępowanej miłości. Albo ginęły przygniecione samolubstwem, wyścigami szczurów i zagrożeniem wojną atomową, jeżeli duch człowieka dał się stłamsić, złamać i spętać więzami tradycyjnych zahamowań i obaw.