— Cokolwiek to było, brzmiało okropnie — rzekł jej mąż.
Norman wytężył pamięć. Przypomniał sobie australijską czuringę, którą niegdyś zademonstrował mu kolega. Zakrzywiona deszczułka, wirująca na sznurku, wydawała dokładnie ten sam dźwięk. Aborygeni używali jej podczas rytualnego przywoływania deszczu.
„… jeżeli jednak w czasach waśni i nieporozumień świadomie i beztrosko zapominamy, że każde słowo i myśl musi mieć zakorzenienie w realnym świecie, jeżeli pozwalamy rzeczom urojonym i nieistniejącym zalęgnąć się w naszych umysłach…”
Norman ponownie się wzdrygnął, albowiem z głośnika płynął teraz jego własny głos. Miał dziwne wrażenie, jakby dał susa w przeszłość.
— Zaskoczony? — spytała kpiąco Evelyn. — To wykład o semantyce z zeszłego tygodnia. Umieściliśmy mikrofon przy mównicy. Pewnie myślałeś, że dla polepszenia słyszalności. Zrobiliśmy, jak to się mówi, potajemne nagranie. Tutaj zostało obrobione. — Wskazała ciężki gramofon z betonowym cokołem, służący do nagrywania. Przez chwilę majsterkowała przy pokrętłach. — Możemy tu robić różne rzeczy — paplała. — Miksować wszelkie dźwięki, głos i muzykę.
„Słowa mogą nam zaszkodzić. Pewnie się zdziwicie, ale właśnie słowa, które odnoszą się do nierealnych zjawisk, szkodzą nam najbardziej. Dlaczego…”.
W tej sytuacji Norman nie potrafił nawet udawać zadowolonego. Jego opinia, miał tego świadomość, była równie subiektywna co lęk dzikusa przed tym, że ktoś pozna jego sekretne imię, a mimo to nie podobał mu się sposób, w jaki Evelyn bawiła się jego głosem. Bo świadczyło to, podobnie jak jej złośliwe oczka osadzone w wąskich oczodołach, że poszukuje w nim słabych punktów.
I raptem podskoczył po raz trzeci, ponieważ z głośnika buchnął, tym razem zmiksowany z jego głosem, warkot aborygeńskich instrumentów, zaprawiony diabelnym rykiem nadjeżdżającej ciężarówki.
— Jejku, znowu wpadka — rzekła pośpiesznie Evelyn, dopadłszy pokręteł. — Zlepiłam twój cudowny głos z tą okropną muzyką. — Skrzywiła się. — Z drugiej strony, jak właśnie powiedziałeś, dźwięki nie wyrządzają nam krzywdy.
Jak zwykle, błędnie cytowała, lecz jej nie poprawił. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie. Stała zwrócona doń twarzą, z rękoma za plecami. Jej mąż, kręcąc nosem, podreptał do ciągle jeszcze obracających się talerzy i ostrożnie szturchał je palcem.
— Nie, nie wyrządzają — odparł spokojnie i pożegnał się bez zbytnich ceregieli: — Dzięki za pokaz.
— Do zobaczenia wieczorem! — krzyknęła za nim Evelyn, co zabrzmiało jak: „Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo!”.
Wstrętna baba, pomyślał Norman. Wspiął się szybko po ciemnych schodach i ruszył korytarzem. Po przybyciu do gabinetu bitą godzinę spędził na robieniu notatek. Na koniec, gdy wstawał włączyć światło, jego spojrzenie powędrowało ku oknu.
Po dłuższej chwili ocknął się z bezruchu i śmignął do szafki po lornetkę. Ktoś musiał mieć niezwykłe poczucie humoru, że zdecydował się na tak pracochłonny dowcip.
Z wielką uwagą wpatrywał się w cementowe spoiny na styku kalenicy i szponiastych łap, przypuszczając, że zauważy charakterystyczne rysy. Nie udało mu się, co jednak ze względu na mdłe żółtawe światło było usprawiedliwione.
Cementowy smok stał już nad samą rynną, jakby chciał się przespacerować do sąsiedniego budynku skrajem architrawu, nad sklepieniem bramy. Szkła lornetki skierowały się na łeb maszkary, surowy i kanciasty niczym niewykończona ludzka czaszka. Pod wpływem impulsu spojrzał niżej na rząd rzeźbionych głów. Skupił się na Galileuszu i odczytał krótki napis, który dotąd był dla niego tajemnicą.
Eppur si muove. A jednak się porusza… Słowa, które według legendy wycedził Galileusz przed obliczem inkwizycji, utrzymując wytrwale, że Ziemia obraca się wokół Słońca.
Odwrócił się gwałtownie, gdy z tyłu zatrzeszczała podłoga.
Nad biurkiem stał młodzieniec blady jak ściana, obdarzony gęstą rudą czupryną. Jego oczy przypominały mlecznobiałe paciorki. W sinej dłoni z silnie zarysowanymi ścięgnami trzymał pistolet sportowy kal. 5,6 mm.
Norman ruszył w jego stronę, odbijając nieznacznie w prawo. Krótka lufa uniosła się ostrzegawczo.
— Witaj, Jennings — powiedział. — Zostałeś przywrócony w prawach studenta. I to z najlepszymi stopniami.
Lufa na moment przestała się poruszać.
Rzucił się na przeciwnika. Broń wypaliła pod jego lewą pachą, kula przedziurawiła szybę. Pistolet upadł na ziemię, a chudy Jennings zwiotczał mu w ramionach. Młodzieniec, posadzony na krześle, zaczął konwulsyjnie szlochać.
Norman chwycił pistolet za lufę, umieścił go w szufladce, zamknął na klucz, a sam klucz schował do kieszeni. Potem podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z numerem na kampusie. Nie musiał długo czekać.
— Pan Gunnison? — zapytał.
— No. Właśnie miałem wychodzić.
— Rodzice Theodorea Jenningsa mieszkają blisko uczelni, mam rację? Wie pan, tego chłoptasia, który zawalił poprzedni semestr.
— Zgadza się, a w czym rzecz?
— Trzeba ich zaraz sprowadzić. I niech przyjdą z lekarzem, który leczy chłopaka. Mało brakowało, a by mnie zastrzelił. Tak, z lekarzem. Nie, nie jesteśmy ranni. Pośpiech byłby wskazany.
Odłożył słuchawkę. Jennings nadal żałośnie łkał. Norman popatrzył nań z odrazą, ale po chwili poklepał go po ramieniu.
Godzinę później na tym krześle siedział już Gunnison. Odetchnął z ulgą.
— Cieszy mnie to niewymownie, że zgodzili się oddać go do psychiatryka — powiedział. — I miło z pańskiej strony, że nie nalegał pan, by wezwać policję. Takie incydenty psują opinię o szkole.
Norman uśmiechnął się z przymusem.
— Wszystko, co się dzieje, psuje opinię o szkole. Ale ten wariat naprawdę ma nierówno pod sufitem. Zdaję też sobie sprawę, jak bardzo zależy panu Pollardowi na dobrych układach z rodzicami Jenningsa, którzy mają znajomości i wpływy polityczne.
Gunnison pokiwał głową. Przez chwilę palili w milczeniu papierosy. Norman zastanawiał się nad różnicami między rzeczywistością a powieścią kryminalną, w której z całą surowością traktowano próbę morderstwa: telefonowano, zwoływano tabuny detektywów i oficerów śledczych, słowem poruszano niebo i ziemię. Tymczasem teraz, ponieważ zdarzenie miało miejsce w przybytku przyzwoitości, a nie taniej sensacji, sprawę skwapliwie tuszowano i puszczano w niepamięć.
Gunnison spojrzał na zegarek.
— Czas mnie goni. Dochodzi siódma, a mamy być u was o ósmej.
Na razie jednak pozostał. Zbliżył się do okna i zbadał otwór po kuli.
— Byłbym wdzięczny, gdyby nie wspominał pan o tym Tansy — rzekł Norman. — Tylko by się martwiła.
Gunnison kiwnął głową.
— Niech to lepiej zostanie między nami. — Nagle odwrócił się do okna. — To jeden z pupilów mojej żony — dodał żartobliwym tonem. Wskazał palcem cementowego smoka, podświetlonego zimnym blaskiem lamp ulicznych. — Narobiła mu chyba z dziesięć zdjęć. Uwielbia fotografować Hempnella. Chyba już uwieczniła każdą architektoniczną ciekawostkę na kampusie. Tę lubi w szczególności. — Zachichotał. — Zazwyczaj to mąż wchodzi sam do ciemnego pokoju, ale nie u mnie w domu. A przecież jestem trzeźwo myślącym naukowcem.
Natężony umysł Normana momentalnie skupił się na wspomnieniu aborygeńskiego instrumentu. Ukazała mu się analogia pomiędzy nagraniem plemiennych dźwięków a fotografią smoka.
Odegnał od siebie rozliczne pytania, jakie cisnęły mu się na usta.
— Chodźmy — powiedział. — Nie traćmy już czasu.