Выбрать главу

Gunnisona nieco zdziwiła szorstkość napomnienia.

— Może mnie pan podrzucić? — zapytał Norman łagodniejszym tonem. — Zostawiłem samochód w domu.

— Nie ma sprawy.

Wyłączywszy światło, Norman przez chwilę gapił się na okno. Przypomniały mu się słowa: Eppur si muove.

6

Ledwie uprzątnęli stół po zjedzonej naprędce kolacji, kiedy po raz pierwszy rozbrzmiała melodyjka dzwonka. Norman cieszył się, że Tansy bez zbędnych pytań przyjęła jego dość nieporadne wyjaśnienie późnego powrotu z pracy. Tym niemniej spokój, jaki okazywała w ciągu ostatnich dwóch dni, trochę go zaskakiwał. Miała wszak ciekawski, dociekliwy charakter. Rzecz jasna, starannie taił przed nią niepokojące zdarzenia i może właśnie dlatego nie popadała w nerwowość.

— Nie widzieliśmy cię całe wieki, moja droga! — Pani Carr wyściskała gorąco Tansy. — Co u ciebie? Jak się masz? — pytała z wyjątkową natarczywością, zapewne biorącą się z wyrobionego w Hempnellu pozerstwa. — Jejku, chyba mi popiół wpadł do oka. Co za wietrzysko!

— Potworna zawierucha — odezwał się profesor Carr z wydziału matematyki, zadowolony, że znalazł trafne określenie. Był niskim mężczyzną z rumianymi policzkami i białą bródką w szpic. Poczciwym i roztargnionym, jak przystało na wykładowcę wyższej uczelni. Ktoś mógłby pomyśleć, że mieszka na stałe we własnym rajskim świecie liczb przestępnych i pozaskończonych, zapełnianym tajemniczymi znakami logiki symbolicznej, którymi operował z taką biegłością, że zyskał krajową sławę. Wprawdzie pionierami na tym polu byli Russell i Whitehead, ale gdy przyszło manipulować, żonglować i czarować nieznośnie pogmatwanymi symbolami, Carr był mistrzem prestidigitatorów.

— Jakby się trochę uspokoiło. — Pani Carr machnęła ręką na chusteczkę podsuniętą przez Tansy i eksperymentalnie zamrugała oczami, które wydawały się odpychająco gołe, póki nie nałożyła z powrotem grubych okularów. — O, są już następni goście — dodała, gdy rozległ się dzwonek. — Czy to nie wspaniałe, że wszyscy w Hempnellu są tacy punktualni?

Kiedy Norman poderwał się do drzwi, rozgorączkowana wyobraźnia podszeptywała mu, że ktoś na zewnątrz puszcza w ruch czuringę. Okazało się jednak, że to tylko wyjący wicher potwierdza słuszność słów profesora Carra.

Ujrzał przed sobą kościstą sylwetkę Evelyn Sawtelle. Wiatr trzepotał jej czarnym płaszczem. Wysuwała ku niemu swą równie kościstą twarz z oczami jak szklane paciorki.

— Jeśli zaraz nas nie wpuścisz, wiatr nas wwieje. — Jak w przypadku większości jej wymuszonych lub banalnych żarcików, i ten nie wypalił, może dlatego że wypowiedziała go absurdalnie ponurym głosem. Weszła przed Herveyem i od razu zwróciła się do Tansy: — Jak się czujesz, skarbie? Co porabiasz?

I znów uderzył Normana niezwykły, dwuznaczny ton, jakim zadano pytanie. Zastanawiał się, czy ta kobieta nie żywi podejrzeń co do osobliwej przeszłości Tansy bądź przyczyn jej obecnego kryzysu. Z drugiej strony, Evelyn świetnie panowała nad głosem i umiała swoim słowom nadać mylące brzmienie.

Głośne powitania wywołały pewien harmider. Kot z piskliwym miauczeniem umknął z lasu ludzkich nóg. Ponad wrzawę wybił się cienki, dziewczęcy głos pani Carr:

— Profesorze Sawtelle, wszyscy podziwiali pańską przemowę na temat zagospodarowania centrum miasta. Była naprawdę kapitalna!

Hervey wił się pod jej spojrzeniem.

A więc teraz on jest głównym kandydatem na kierownika wydziału, pomyślał Norman.

Profesor Carr skierował swoje kroki prosto do stolika i w zadumie jął przekładać karty.

— Studiowałem matematyczne reguły rządzące tasowaniem — zaczął z roziskrzonym wzrokiem, kiedy w okolicy pojawił się Norman. — Celem tasowania jest rozdanie kart w przypadkowej kolejności. Ale trudno tu mówić o przypadku. — Otworzył świeżutką talię i rozłożył karty. — Producent układa je hierarchicznie: trzynastka pików, trzynastka kierów i tak dalej. Załóżmy, że wykonam idealne tasowanie, podzielę talię na równe części i poprzekładam karty jedną po drugiej. — Próbował zademonstrować, lecz karty się nie słuchały. — Nie udało mi się, ale to łatwe — mówił niezrażony. — Są gracze, którym wychodzi za każdym razem, robią to w mgnieniu oka. Ale do czego zmierzam. Wyobraźmy sobie, że dwukrotnie i w sposób doskonały przetasuję nową talię. Bez względu na to, jak zostaną przełożone karty, każdy gracz otrzyma trzynaście w tym samym kolorze. Co powinno się zdarzyć, gdyby stosować zasady prawdopodobieństwa, w przybliżeniu raz na sto pięćdziesiąt osiem miliardów, i to w przypadku jednego tylko gracza, a nie czterech!

Norman pokiwał głową, co Carr skwitował wesołym uśmiechem.

— To tylko jeden przykład. W istocie chodzi o to, że przypadek, jak go ludzie potocznie nazywają, w rzeczywistości jest efektem działania kilku precyzyjnie zdefiniowanych czynników. Przede wszystkim siły kart u poszczególnych graczy i sposobu tasowania. — Wczuwał się w temat, jakby była mowa o teorii względności. — Bywa, że przez cały wieczór wypadają nieciekawe karty. Innym razem trafiają się coraz to bardziej zwariowane rozdania: silne kolory, renonsy i tak dalej. Niekiedy karty uparcie sprzyjają siedzącym koło siebie, niekiedy zaś tym z naprzeciwka. Szczęście? Przypadek? Nic z tych rzeczy! Stoją za tym określone przyczyny. Znakomici gracze czasami wykorzystują tę wiedzę, żeby określić prawdopodobne położenie kluczowych kart. Pamiętają, jak schodziły karty z poprzedniego rozdania, jak je zbierano przed tasowaniem, jak je następnie zmieszał rozdający. Później korygują swoje informacje zgodnie z tym, jak licytują i zagrywają na otwarcie inni gracze. To naprawdę proste, czy raczej byłoby proste dla mistrza szachów. No i oczywiście każdy wytrawny brydżysta powinien…

Myśli Normana biegły już innym torem. A gdyby tak zastosować tę wiedzę w jakiejś innej dziedzinie? Przypuśćmy, że zbiegi okoliczności i niezwykłe zdarzenia nie są tak przypadkowe, jak się ludziom wydaje. Przypuśćmy, że istnieją osoby, które z wyjątkową wprawą mącą i mieszają. No tak, ale to było całkiem normalne, nie powinien się emocjonować taką myślą.

— Ciekawe, co zatrzymało Gunnisonów — mówił profesor Carr. — Przy jednym stoliku można by już zaczynać. Rozegrać dodatkowego robra — dodał z nadzieją.

Melodyjny głos dzwonka rozsądził sprawę. Gunnison sprawiał wrażenie, jakby nie dojadł obiadu, a Hulda miała dość posępną minę.

— Wszystko w biegu… — mruknęła oschle, gdy Norman otworzył jej drzwi.

Jak w przypadku dwóch poprzednich kobiet, zignorowała go i skupiła się na powitaniu Tansy. Znów zaczynał doświadczać tego nieprzyjemnego uczucia, co w pierwszych dniach po przybyciu do Hempnella, kiedy towarzyskie wizyty były złem koniecznym. Tansy wydawała się speszona i bezbronna wobec wojowniczej postawy koleżanek.

Ale co z tego? — uspokajał się. Wśród żon profesorów to całkiem normalne. Zachowują się tak, jakby po całych nocach obmyślały sposoby otrucia delikwentów, którzy przeszkadzają ich mężom stanąć na czele wydziału.

Tymczasem Tansy… Lecz przecież Tansy też się tak zachowywała… czy raczej mówiła, że one się tak zachowują. Sama postępowała inaczej. Ona jedynie… Myśli mu się mąciły, więc je od siebie odpędził.

Losowo dobrali się w pary.

Karty wytrwale wspierały teorię Carra. W wyniku nijakich rozdań, wręcz absurdalnie przeciętnych, nikt nie miał silnego koloru. Zwykle było to 4-3-3-3 lub 4-4-3-2. Słabe licytacje, żadnych niespodzianek.

Po drugiej partii Norman zastosował własne lekarstwo na nudę, grę zwaną przezeń „człowiekiem pierwotnym”. Rozgrywkę prowadziło się samemu, po cichu. Etnolog dzięki niej mógł ćwiczyć wyobraźnię. Udając, że ludzie wokół są członkami zacofanego plemienia, próbował przewidzieć, jak ich osobowość zamanifestuje się w nowym środowisku.