Kiedy pani Carr rzucała asa, Norman przyuważył nikły, tajemniczy uśmieszek na jej pomarszczonych ustach.
Po tej partii Tansy podała przekąski. Norman udał się za nią do kuchni.
— Widziałeś, jak na ciebie patrzyła? — szepnęła wesoło. — Czasem mam wrażenie, że ta flądra cię kocha.
Zaśmiał się.
— Mówisz o Evelyn?
— No coś ty. O pani Carr. W duchu czuje się wystrzałową dziewczyną. Nie zwróciłeś uwagi, jak patrzy na studentów z żalem, że nie mogą zobaczyć jej piękna?
Przypomniało mu się, że właśnie rano o tym myślał.
A Tansy mówiła dalej:
— Zauważyłam też, co mi wcale nie schlebia, że czasem w ten sposób patrzy na mnie. Aż mi ciarki chodzą po skórze.
Pokiwał głową.
— Myślisz o złej… — Urwał.
— Tak, o złej czarownicy z Królewny Śnieżki. A teraz biegnij z powrotem, bo jak nie, wparują tu wszyscy na raz, by przypomnieć, że wykładowca z Hempnella nie powinien przesiadywać w kuchni.
Kiedy wrócił do salonu, toczyła się zwyczajna rozmowa o pracy.
— Spotkałem dzisiaj Pollarda — oznajmił Gunnison, wykrajając sobie kawałek czekoladowego torcika. — Powiedział, że jutro rano ma spotkanie z zarządem. Między innymi będzie mowa o stanowisku kierownika wydziału socjologii.
Hervey Sawtelle zakrztusił się kruszyną ciasta i omal nie przewrócił filiżanki kakao.
Norman dostrzegł skierowany na siebie mściwy wzrok Evelyn.
Zmieniła szybko wyraz twarzy i mruknęła:
— O, ciekawe…
Uśmiechnął się. Był to całkiem zrozumiały rodzaj nienawiści, którego nie należało wiązać z czarami.
Idąc do kuchni po szklankę wody dla pani Carr, napotkał wychodzącą z sypialni panią Gunnison. Do swej przepastnej torebki wsuwała oprawiony w skórę zeszyt. Przypomniał mu się pamiętnik Tansy. Pewnie chowała zwykłą książkę adresową.
Z tyłu wynurzył się kot i z dumnym posykiwaniem ominął jej nogi.
— Brzydzę się kotami — oświadczyła chłodno pani Gunnison i odeszła do salonu.
Profesor Carr zakończył przygotowania do ostatniego robra. Przy jednym stole mieli siedzieć mężczyźni, przy drugim kobiety.
— Barbarzyński układ. — Tansy mrugnęła okiem. — Na pewno pan uważa, że nie umiemy grać w brydża.
— Wręcz przeciwnie, moja droga — odparł Carr poważnym tonem. — Choć przyznaję, że niekiedy wolę grać z facetami. Łatwiej wybadać, co im chodzi po głowie. Kobiety trudniej przejrzeć.
— I tak ma być, kochanie — dodała pani Carr ku ogólnej wesołości.
Ni stąd, ni zowąd karty zaczęły płatać figle, pojawiały się kuriozalne rozkłady kolorów. Gra zaraz nabrała rumieńców. Norman jednak nie potrafił się skupić, co sprawiło, że Hervey jako partner wykazywał jeszcze większą nerwowość niż zwykle.
Nasłuchiwał, o czym mówią kobiety przy sąsiednim stole. Jego buntownicza wyobraźnia dopisywała ukryte znaczenie nawet najbardziej niewinnym uwagom.
— Zazwyczaj karta ci idzie, Tansy, ale dzisiaj woreczek ze szczęściem chyba się wyczerpał — powiedziała pani Carr. Załóżmy, że miała na myśli flanelowe woreczki na magiczne przedmioty…
— No tak, kto nie ma szczęścia w kartach… no wiecie… — Jak Evelyn zamierzała dokończyć zdanie? Ten ma szczęście w miłości? A może w czarnej magii? E, co za bzdura!
— Dwie odzywki pod rząd na podpuszczenie, Tansy. Lepiej uważaj. Dopadniemy cię. — Co w żargonie pani Gunnison oznaczała „odzywka na podpuszczenie”? Czy nie blef czarownicy? Udawanie, że skończyło się z zaklęciami?
— Ciekawa jestem — rzekła pani Carr słodziutko do Tansy — czy ty przypadkiem nie czaisz się z dobrą ręką, żeby nam zaserwować pas wciągający.
Gumowa linijka. Oto kłopot z wyobraźnią. Gumowa linijka pokaże, że słoń nie jest większy od myszy, a linie poszarpana i łukowata są jednakowo proste. Z trudem się koncentrował na zalicytowanym przez siebie szlemie.
— Dziewczyny udają, że mówią o brydżu — bąknął pod nosem Gunnison.
W parze z Carrem zakończył robra z wysoką przewagą. Wesoło gwarząc, zbierali się do wyjścia.
Normanowi przypomniało się, o co chciał zapytać panią Gunnison.
— Harold powiedział, że pani fotografowała tego cementowego smoka, jeśli to w ogóle smok, na dachu Estrey. Widać go dokładnie z mojego okna.
Przyjrzała mu się i skinęła głową.
— Jedno zdjęcie mam nawet przy sobie. Zrobione prawie rok temu. — Wygrzebała z torebki zmiętą fotografię.
Oglądnął ją dokładnie i poczuł na plecach zimny dreszcz. Toż to przechodziło ludzkie pojęcie! Zamiast stać na środku kalenicy lub niżej, nad rynną, smok znajdował się na samej górze. Jak to rozumieć? Czy jakiś dowcipniś zabawiał się jego kosztem od paru dni lub tygodni? Czy też może… Tu jego myśli pocwałowały jak tabun koni. Eppur si muove?.
Na odwrocie wyrysowano jakieś bazgrały grubą, czerwoną kredką. Pani Gunnison zabrała zdjęcie, żeby pokazać je innym.
— Wiatr wyje jak potępiona dusza — stwierdziła pani Carr, otulając się płaszczem, gdy Norman otworzył drzwi.
— Dość rozmowna ta dusza — dorzucił ze śmiechem jej mąż. — Pewnie była kobietą.
Kiedy wreszcie zostali sami, Tansy objęła w pasie Normana i rzekła:
— Chyba się starzeję. Wszystko po mnie spływało. Nie przejmowałam się nawet prostackimi zalotami Carra. Po raz pierwszy wydawali się ludźmi.
Popatrzył na nią wnikliwie. Uśmiechała się błogo. Kot wychynął z kryjówki i ocierał się teraz o jej nogi. Norman ciężko pokiwał głową.
— To prawda. Boże, ale z tym kakao to wyszło! Napijmy się czegoś!
7
Naokoło czaiły się cienie, pod nogami kołysała się rozmiękła ziemia. Przeraźliwy, ogłuszający łoskot, który przeciągał się w nieskończoność, wstrząsał całym ciałem. A jednak nie głuszył wstrętnego, monotonnego głosu, który nakazywał coś zrobić. Ale co, tego nie był pewien (wiedział tylko, że w rezultacie stanie mu się krzywda), choć słyszał ten głos tak wyraźnie, jakby ktoś przemawiał w jego głowie. Odmawiał pójścia w tę stronę, dokąd naglił głos, lecz nieustępliwe ręce stale go popychały. Gdyby nie brak odwagi, zerknąłby przez ramię na to coś, co niewątpliwie przewyższało go wzrostem. Cienie rodziły się z ruchu wielkich, rozpędzonych chmur, które raz po raz przybierały kształt olbrzymich twarzy, patrzących na niego w zadumie — twarzy z czarnymi oczodołami, dziko zaciętymi ustami i długimi, rozwianymi grzywami.
Nie mógł ulec… a jednak musiał. Szamotał się rozpaczliwie. Piekielny grzmot ruszał ziemię w posadach, chmury napierały zachłannym czarnym wałem.
Aż raptem na ten obraz nałożył się obraz sypialni i Norman ocknął się ze snu. Przecierając zaspane oczy, daremnie próbował sobie przypomnieć, do czego namawiał głos. Nadal huczało mu w uszach.
Przez żaluzje przeciskało się mętne światło dnia. Zegar wskazywał za kwadrans ósmą.
Tansy leżała jeszcze zwinięta w kłębek, z ręką wyciągniętą spod kołdry. W kącikach ust błąkał się uśmiech, widoczny też w pomarszczeniu nosa. Norman ostrożnie wysunął się z pościeli. Bosą stopą nadepnął na gwoździk obluzowany w dywanie. Bez jęku, powstrzymując nerwy, pokuśtykał do łazienki.
Po raz pierwszy od miesięcy poharatał się przy goleniu. Nowe ostrze dwukrotnie ześliznęło się w bok i ścięło kawałeczek skóry. Ze złością patrzył na swoje odbicie w lustrze, twarz miejscami białą od pianki i miejscami czerwoną. Tym razem z podwójną ostrożnością prowadził ostrze po brodzie; niestety, znów docisnął odrobinę za mocno, co skutkowało trzecim skaleczeniem.