Czy miał prawo tak myśleć?! W ciągu ostatnich trzech dni Tansy była taka szczęśliwa, odprężona. Nie mógł teraz wszystkiego zepsuć.
Ale jak to się stało, że zupełnie bez trudu zerwała z tak ciężkim nałogiem? Niebywałe. A jednak uśmiechała się przez sen. Po prawdzie, to on się dziwnie zachowywał, nie ona. Czyżby jakiś zły urok? Do diabła z tym! Pozwolił, żeby go wyprowadziła z równowagi banda ograniczonych babsztyli, zgrzybiałych smoczyc…
Odruchowo pobiegł wzrokiem do okna, lecz przywrócił go do rzeczywistości telefon.
— Profesor Saylor? Dzwonię w imieniu pana rektora. Mógłby się pan spotkać z nim po południu? Na przykład o czwartej? Dziękuję.
Rozsiadł się wygodniej, uśmiechnięty. Przynajmniej awansował…
W miarę upływu godzin na dworze ciemniało, porozrywane chmury schodziły coraz niżej. Studenci przemykali chodnikami raźnym krokiem. Burza jednak rozszalała się dopiero przed czwartą.
Kiedy wbiegał w przedsionek budynku administracji, na zakurzone schody padały wielkie krople deszczu. Rozlegał się ogłuszający trzask gromów, jakby gdzieś nad chmurami darto na sztuki stalowe sklepienie. Odwrócił się i wytężył wzrok. Światło błyskawic wyostrzało kontury gotyckich wież i dachów. I znowu huk i basowy pomruk. Przypomniał sobie, że nie zamknął okna w gabinecie. Na szczęście woda nie mogła tam nic zniszczyć.
Wiatr dmuchał w przedsionku z nieznośnym, pulsującym wyciem. Chropawy głos, który odezwał się tuż obok, doskonale współbrzmiał z wichurą.
— Piękna burza, prawda? — Evelyn Sawtelle wreszcie się uśmiechała, co nadawało jej rysom groteskowy wyraz. Jakby koń nagle odkrył, że można radośnie szczerzyć zęby. — Oczywiście, znasz już wiadomość dnia? — ciągnęła. — O Herveyu?
Hervey wynurzył się z tyłu także uśmiechnięty, ale i zawstydzony. Wymamrotał kilka słów, które zagłuszył wiatr, i sztywno wyciągnął rękę jak na powitanie jednego z wielu gości.
Evelyn nie spuszczała wzroku z Normana.
— Czyż to nie cudowne? — mówiła. — Oczywiście, spodziewaliśmy się takiej właśnie decyzji, niemniej…
Norman już wiedział. Uścisnął podaną dłoń, gdy Hervey cofał ją z zakłopotaniem.
— Gratuluję, stary — rzekł krótko.
— Taka jestem z niego dumna — powiedziała Evelyn z miną matki, której synek zdobył nagrodę za dobre sprawowanie.
— O, skaleczyłeś się. — Nic nie uszło jej uwagi. Chytry uśmieszek gościł na stałe na jej ustach. Wicher jęczał potępieńczo.
— Chodź, Hervey! — Wyszła na deszcz, jakby nie było burzy.
Hervey łypał na nią w zdumieniu. Bąknął coś w charakterze przeprosin, jeszcze raz zakołysał ręką i grzecznie potruchtał za żoną.
Norman spoglądał za nimi. Z mieszaniną podziwu i zgorszenia patrzył na Evelyn, kiedy maszerowała w strugach ulewy, przez co oboje mokli — zupełnie bez sensu, chyba żeby udowodnić, jaka to jest nieugięta. Hervey bezskutecznie próbował ją poganiać. Błyskawice raziły ostrym światłem, lecz jej niezgrabna, szczupła postać nie reagowała. Po raz wtóry wyczuwał w sobie jakieś obce uczucia, gotowe wybuchnąć.
A więc jej pudelek będzie miał decydujący głos we wszystkich sprawach szkoleniowych na wydziale socjologii? To czemu wzywa mnie Pollard, do cholery? By złożyć mi wyrazy ubolewania?
Niespełna godzinę później wyleciał z gabinetu Pollarda; dygocząc ze złości, zastanawiał się, dlaczego od razu nie złożył wymówienia. Przepytywano go jak szczeniaka, zapewne z podpuszczenia intrygantów takich jak Thompson, pani Carr czy Gracine Pollard. Musiał wysłuchiwać bzdetów o swoim „sposobie bycia” i „duchu uczelni”, a także zamaskowanych odniesień do jego „zasad moralnych”.
Przynajmniej dał od siebie coś więcej, niż przyjął! Przynajmniej wymusił nutę zmieszania w tym kwiecistym głosie oratora i sprawił, że nastroszone szare brwi nie jeden raz się uniosły.
Po drodze przechodził obok dziekanatu dla mężczyzn. W progu stała pani Gunnison. Niczym wielki, ośliniony, gruboskórny ślimak, pomyślał na widok jej przekrzywionych pończoch, torebki wypchanej jak worek z fantami i nieodłącznego aparatu fotograficznego.
Dał upust swoim emocjom:
— Tak, skaleczyłem się! — rzekł, idąc za jej spojrzeniem. Po tyradzie wygłoszonej w gabinecie rektora mówił z chrypą. Wtem coś mu przyszło do głowy. — Pani Gunnison — powiedział bez ogródek — wczoraj wieczór zabrała pani pamiętnik Tansy… na pewno przez pomyłkę. Proszę mi go oddać.
— To panu się coś pomyliło — odparła swobodnie.
— Widziałem, jak wychodzi pani z jej sypialni i niesie pamiętnik.
Przymrużyła oczy, udając zmęczenie.
— Gdyby tak było, od razu by pan o to spytał. Naprawdę, to z przepracowania. Ale rozumiem. — Kiwnęła głową w stronę gabinetu rektora. — Pewnie czuje się pan rozczarowany…
— Proszę zwrócić pamiętnik!
— Radziłabym zająć się tą raną — kontynuowała jakby nigdy nic. — Bandaż nałożony nieudolnie, krwawienie nie ustaje. Jeszcze się wda jakaś wstrętna infekcja.
Odwrócił się na pięcie i odszedł. W szybie drzwi wyjściowych powitało go jej mroczne, niewyraźne odbicie. Uśmiechała się.
Na dworze obejrzał dłoń. Prawdopodobnie rana się otworzyła, kiedy walnął pięścią w biurko rektora. Ściągnął mocniej bandaż.
Burza się wyszalała. Na zachodzie spod nisko zawieszonych chmur padał jasny blask słońca, ślicznie opromieniający mokre dachy i okna na górnych piętrach. Z drzew skapywały resztki wilgoci. Miasteczko studenckie zdawało się wymarłe. Salwa śmiechu, dochodząca z żeńskiego akademika, wybuchła w ciszy jak niewinna, przyjemna petarda. Stłumił w sobie gniew i pozwolił zmysłom radować się odświeżonym pięknem otoczenia.
Był dumny z tego, że jest w stanie cieszyć się chwilą. Uważał tę umiejętność za jeden z głównych dowodów dojrzałości.
Próbował patrzyć oczami malarza, rozpoznawać kolory, wyszukiwać w cieniu ślady różu czy zieleni. Gotycka architektura, pomijając funkcjonalność, naprawdę cieszyła oko. Wzrok odnajdywał coraz to nowe kamienne arcydzieła. Na przykład liściaste kwiatony na wieży Estrey Hall…
Aż tu znienacka blask słońca stał się zimniejszy niż lód, dachy uczelni były dachami piekieł, a dziewczęcym śmiechom wtórował rechot diabłów. Bez zastanowienia odbił w bok i zszedł z dróżki na mokry trawnik, mimo że znajdował się dopiero w połowie drogi przez kampus.
Po co wracać do gabinetu? — pomyślał z drżeniem. Tyle wspinania się po głupie notatki? Do jutra nic im się nie stanie. I czemu choć raz nie pójść do domu inną trasą? Przecież nie zawsze musiał wracać najkrótszą drogą, przez bramę między budynkami Estrey i Morton, pod tymi ciemnymi nawisami gzymsów. Czemu…?
Przezwyciężając lęk, po raz drugi skierował spojrzenie na otwarte okno swojego gabinetu. Jak się tego spodziewał, nic już tam nie było. Pewnie jakaś niewyraźna rzecz przemknęła mu przed oczami, a wyobraźnia zrobiła swoje. Tak samo zwykły cień, przesuwający się po podłodze, przeobraża się w pająka.
Albo cień rozkładający skrzydła…
Tylko czy cień mógłby się skradać po zewnętrznym parapecie? Czy mógłby się poruszać tak wolno, przemyślanie, wyraźnie obrysowany? Przyczaić się, zajrzeć po kryjomu, by wreszcie wskoczyć do środka? Niczym… niczym…
Oczywiście, przesadzał. Ani myślał wracać po notatki i zamykać okno. Tylko by uległ bezpodstawnym lękom. W dali rozległ się grom.