— Zdjęcie dachu Estrey Hall — odrzekł spokojnie. — Wiem od Gunnisona, że Hulda napstrykała sporo zdjęć, więc chciałem zobaczyć choć jedno.
— Sfotografowała jakiegoś stwora, co?
Powoływane do istnienia węzły znikały z oszałamiającą szybkością. Nagle odniósł wrażenie, że Tansy manipuluje nie tylko sznurkiem, a do niewoli trafia i z niej ucieka nie tylko powietrze. Supły oddziaływały na otoczenie, podobnie jak płynący w przewodzie prąd wytwarza wokół niego misterne pole elektromagnetyczne.
— Nie — odparł, zmuszając się do śmiechu. — Chyba że do stworów zaliczasz cementowe smoki. — Obserwował wyginający się szpagat. Czasami migotający, jakby zawierał srebrne włókna.
Skoro zwykłe supełki w magicznych zastosowaniach panują nad wiatrem, to nad czym zapanuje sznurek z metalowym włóknem? Nad burzą?
Błysnęło, a zaraz potem powietrze rozdarł ogłuszający huk, jakby piorun uderzył w najbliższej okolicy. Tansy siedziała nieporuszona.
— Ale walnęło… — mruknął. Kiedy ustał łoskot, a deszcz na moment się zmniejszył, usłyszał ciężkie tupnięcie, jakby coś wskoczyło z werandy na parapet dużego, niskiego okna.
Wstał i postąpił kilka kroków w stronę okna, jakby chciał sprawdzić, czy burza cichnie. Po drodze zauważył, że Tansy zwinnymi palcami tworzy dziwny wzór, przypominający kwiat o siedmiu płatkach z pętelek. Patrzyła wzrokiem lunatyka. Stanął między nią a oknem, żeby ją zasłonić.
Następna błyskawica pokazała mu to, co spodziewał się zobaczyć. Skurczona postać zbliżała pysk do szyby. Łeb był toporny, jakby rzeźbiarz nie ukończył swej pracy.
Nastała chwila ciemności, w czasie której sfera obcych myśli gwałtownie się powiększyła, aż wypełniła cały jego umysł.
Obejrzał się. Nie poruszając palcami, Tansy trzymała przed sobą dziwny kwiat ze sznurka. Akurat gdy odwracał głowę, zobaczył kątem oka, jak dłonie szarpią sznurek, a pętle zaciskają się niczym siedmiokrotnie wzmocnione sidła… i mocno trzymają.
W tej samej sekundzie przed domem zrobiło się jasno jak w dzień. Olbrzymia wstęga błyskawicy rozłupała wysoką wierzbę i, podzielona na kilka odnóg, pomknęła przez ulicę w kierunku kamiennej postaci, czającej się za oknem.
Normana poraziło światło, prąd przeszył jego ciało. Na siatkówce oka wyrysował się jednak ognisty ślad błyskawicy, której macki po dobiegnięciu do kamiennej figury oplotły ją i zacisnęły się jak siedem wnyków.
Sfera obcych myśli w mgnieniu oka rozrosła się poza obręb czaszki i zniknęła.
Jego histeryczny, niekontrolowany śmiech przedarł się przez milknące echa tytanicznego wyładowania. Otworzył okno i skręcił ramię lampki biurkowej, żeby świeciła na zewnątrz.
— Patrz, Tansy! — zawołał, trzęsąc się ze śmiechu. — Patrz, co zrobiły głupie studenciaki! Pewnie ci z bractwa, których wyśmiałem na zajęciach. Zobacz, co przytargali nam z kampusu na podwórko. Trzeba jutro zadzwonić, niech to stąd zabierają.
Deszcz padał mu na twarz. Wyczuwał zapach siarki. Tansy dotknęła go w ramię. Patrzyła za okno niewidzącym wzrokiem.
Smok stał oparty o ścianę, zastygły w swej nieorganicznej formie. Cement gdzieniegdzie był ciemniejszy i spieczony.
— Przedziwny zbieg okoliczności — powiedział. — Akurat w niego rąbnął piorun. — Bezwiednie wyciągnął rękę i pogłaskał kamień. Poczuł szorstką, twardą i nadal gorącą powierzchnię. Nie było mu już do śmiechu. — Eppur si muove — mruknął tak cicho, żeby nie słyszała stojąca obok żona. — Eppur si muove…
10
Nazajutrz stawił się na uczelni utrudzony jak żołnierz wojaczką. Owszem, spał długo twardym snem, lecz wyglądał na człowieka otępiałego z wycieńczenia, bliskiego załamania nerwowego. I tak też się czuł. Nawet Harold Gunnison zwrócił na to uwagę.
— Jestem trochę rozleniwiony, to wszystko — zapewnił Norman.
Gunnison uśmiechnął się sceptycznie.
— Przepracowujesz się, a to obniża skuteczność działania. Musisz lepiej poukładać sobie pracę. Starczy osiem godzin dziennie, robota nie ucieknie. — I dodał z innej beczki: — W zarządzie siedzą różne dziwaki. A Pollarda ciągnie bardziej do polityki niż do życia szkolnego. Lecz zdobywa pieniądze, a od tego właśnie są rektorzy.
Gunnisonowi chwaliło się to, iż w ten co prawda dość zawoalowany sposób wyraził swój żal z powodu tego, że Norman nie stanął na czele wydziału socjologii… choć zwykle nie był skory do krytykowania Pollarda. Norman nie czuł jednak dawnej zażyłości z dziekanem, podobnie jak nie czuł się związany z hordami wesoło ubranych studentów, którzy tłoczyli się na chodnikach i zbierali w grupkach. Można by rzec, że otoczył się murem ze szkła. Jedynym celem, do którego dążył (a nawet on wydawał się rozmyty), było zachowanie istniejącego stanu rzeczy: otępienia po męczącej nocy i wymuszonej pustki w głowie.
Wmawiał sobie, że myśli są niebezpieczne, a zwłaszcza takie, które stoją w sprzeczności z osiągnięciami nauki, zdrowym rozsądkiem i cywilizowanymi poglądami. Wyczuwał ich obecność tu i tam pod czaszką; były jak skupiska trującego jadu — niegroźne w swoich cystach, byle ich nie nakłuwać.
Jedna z nich była mu bliższa niż inne. Nurtowała go zeszłego dnia, gdy szalała burza. Z niejaką ulgą przyjął fakt, że nie jest już w stanie jej dojrzeć.
Druga cysta zawierała myśli dotyczące Tansy, domagające się odpowiedzi na pytanie, czemu rano wydawała się tak radośnie nastawiona do świata.
Następna, bardzo duża, zapadła w umysł tak głęboko, że widział jedynie drobną część jej kulistej powierzchni. Wiązała się z destruktywnym, wcześniej mu nieznanym uczuciem złości, które zeszłego dnia nieraz w nim wzbierało. Wiedział, że pod żadnym pozorem nie wolno mu jej otwierać. Cysta powoli pulsowała, drgała miarowo niczym potwór śpiący w błocie.
Następna miała związek z amuletami we flanelowych garniturkach.
Następna — malutka, acz istotna — z kartami.
Były też inne, wiele innych.
Znajdował się w sytuacji legendarnego herosa, który musi przejść długim, wąskim korytarzem, pamiętając, by nie dotykać zwodniczo kuszących, zaprawionych trucizną ścian.
Wiedział, że niepodobna w nieskończoność unikać kontaktu z myślowymi cystami, mogły jednak z czasem skurczyć się i zaniknąć.
Dzień dopasował się do jego apatycznego nastroju. Zamiast rześkiego powietrza, normalnego po burzy, dało się wyczuć przedsmak lata. Studenci masowo opuszczali wykłady, pozostali zaś wykazywali objawy letniego rozleniwienia, takie jak przysypianie na zajęciach.
Ożywiony był jedynie Bronstein. Odciągał na bok po dwóch lub trzech studentów i coś tam do nich gorączkowo szeptał. Jak się okazało, próbował zorganizować petycję o odwołanie Sawtelle’a. Norman kazał mu przestać. Bronstein odmówił, lecz urabianie studentów i tak szło mu opornie.
Norman prowadził zajęcia bez polotu. Zadowalał się przekuwaniem notatek na lakoniczne zdania przy minimalnym wysiłku umysłowym. Obserwował jednostajny ruch ołówków, którymi robiono notatki lub wyrysowywano zawiłe bohomazy. Dwie dziewczyny z wigorem szkicowały profil przystojnego przewodniczącego bractwa, który siedział w drugiej ławce. Czasem marszczyły czoło, odnajdując wątek, czasem je wygładzały, gdy go znowu gubiły.
Przez cały ten czas jego własna uwaga zjeżdżała na boczny tor, a myśli, senne i nie poukładane, właściwie trudno było nazwać myślami. Złożone z potoków słów, przypominały psychologiczny test skojarzeń. Jeden taki potok począł się z chwilą, gdy przypomniał mu się epigram o tym, że lekcje stanowią proces przenoszenia zawartości notatników nauczycieli do zeszytów uczniów z pominięciem umysłu jednych i drugich. W tym momencie pomyślał o powielaczu.