Na dodatek stara jak świat sztuczka z kryptoreklamą wydziału kultury fizycznej. Fakt faktem, specom od promocji w Hempnellu brakowało wyrafinowania, lecz działali skutecznie.
Tansy wyrwała mu gazetę.
— Świat może poczekać — powiedziała. — Masz, zjedz choć jedną kanapkę.
11
Wyruszyli w drogę po zmierzchu. Norman nie szarżował za kierownicą, zachowywał ostrożność na skrzyżowaniach. Nie udzielała mu się wesołość żony, dzięki niej izolował się jednak od niespokojnych myśli.
Uśmiechała się tajemniczo. Ubrana w białą sportową sukienkę, nie różniła się bardzo od jego studentów.
— A jeśli jestem czarownicą — spytała — i zabieram cię na górę, gdzie odbędzie się nasz prywatny sabat?
Wzdrygnął się, ale zaraz się zreflektował, że to tylko dość śmiały żart na temat tego, czym się niegdyś zajmowała. Za nic w świecie nie powinien pozwolić, by wysondowała, co naprawdę siedzi w jego głowie. Martwił się swoją kondycją psychiczną, lecz nie chciał przysparzać jej trosk.
Z tyłu gasły światła zabudowań. Pół mili za miastem skręcił w drogę, która wiła się wokół wzgórza. Była bardziej wyboista niż ostatnim razem. Kiedy to było, dziesięć lat temu? Drzewa rosły gęstszym szpalerem, smagały szybę gałęziami.
Kiedy wynurzyli się u szczytu na rozległej polanie, wschodził czerwony księżyc, dwa dni po pełni.
Tansy wskazała go palcem.
— Zobacz, idealnie wyliczyłam czas. Ale gdzie reszta? Tutaj zawsze stały dwa lub trzy auta. A tu taka wspaniała noc!
Zatrzymał samochód na skraju polany.
— Każda moda przemija, dziś zakochani gdzie indziej jeżdżą na wycieczki. Stosujemy się do zwyczaju, który popadł w zapomnienie.
— Zawsze wyjdzie z ciebie socjolog!
— Trudno. Może pani Carr namierzyła to miejsce? Obecnie studenci wybierają się dalej w teren.
Wsparła mu głowę na ramieniu. Zgasił światła. W poświacie księżyca ścieliły się niewyraźne cienie.
— Przypominają mi się stare czasy w Gorham — szepnęła. — Kiedy chodziłam na twoje zajęcia, a ty byłeś poważnym, młodym nauczycielem. Póki nie odkryłam, że nie różnisz się od chłopaków z uczelni, a nawet jesteś od nich lepszy. Pamiętasz?
Pokiwał głową i ujął jej dłoń. Patrząc z wysoka na miasto, odszukał wzrokiem kampus oświetlony snopami reflektorów, którymi wyganiano zakochane pary z ciemnych zakątków. Reflektory podkreślały gotyckość budowli, niejako symbolizującą świat bezsensownych intelektualnych rywalizacji i ślepego tradycjonalizmu — świat, w którym dziś czuł się kompletnie wyalienowany.
— Zastanawiam się, czy nie dlatego nas tak nienawidzą — wyrwało mu się.
— O czym ty znowu mówisz? — zapytała dziwnie spokojnym tonem.
— Mam na myśli wydział, no, przynajmniej część wydziału. Czy dlatego, że możemy robić takie rzeczy?
Roześmiała się.
— Widzę, że się wreszcie przebudziłeś. Chociaż nie robimy tego aż tak często, jak ci się wydaje.
— W tym świecie zawiść i rywalizacja szerzą się jak zaraza — ciągnął temat. — A rywalizacja w obrębie instytucji jest szczególnie nieznośna, bo odbywa się w zamkniętej przestrzeni, no nie?
— Od lat jakoś z tym żyję — odparła węzłowato.
— Oczywiście, to w sumie błahostka. Chociaż błahostki często przesłaniają rzeczy wielkie. Lepiej pasują do ciasnego ludzkiego umysłu.
Spoglądając na uczelnię, uzmysławiał sobie ogrom zawiści i złej woli, która się w nim gromadziła. Mrowie przeszło mu po skórze. Miał świadomość, dokąd zajdzie tym torem rozumowania. Ciemne myśli dochodziły do głosu…
— Hej, filozofie! — zawołała Tansy. — Pociągnij sobie.
Podała mu srebrzystą piersiówkę. Od razu ją rozpoznał.
— W życiu bym nie pomyślał, że tak długo ją trzymasz.
— A co? Pamiętasz, jak po raz pierwszy dałam ci się napić? Byłeś w lekkim szoku.
— Napiłem się.
— No więc napij się i teraz.
Smakowało jak ostre, ogniste przyprawy. Towarzyszyły temu wspomnienia tamtych zwariowanych czasów prohibicji, czasów Gorham i Nowej Anglii.
— Wódka?
— Grecka. Zostaw trochę dla mnie.
Wspomnienia nałożyły się na ciemniejszą stronę w jego umyśle, przytłoczyły ją swoim ciężarem. Patrzył na jedwabiste włosy Tansy i jej oczy błyszczące w blasku księżyca. Pewnie, że jest czarownicą, pomyślał spokojnie. Lilith. Isztar. Sam ją tak nazywał.
— Pamiętasz jeszcze — spytał — jak zsuwaliśmy się po skarpie w Gorham, żeby nas nie złapał nocny stróż? Gdyby nas przydybał, byłby nie lada skandal.
— A pamiętasz czasy, jak…?
Księżyc pokonał godzinną drogę, nim zjechali ze wzgórza. Prowadził powoli. Nie zamierzał powielać wygłupów z epoki prohibicji. Wyprzedziła go z warkotem ciężarówka. „Jeszcze dwa tygodnie”. Do kroćset! Kim był, żeby słyszeć głosy?! Joanną dArc?
Śmiechu warte. Miał ochotę opowiedzieć Tansy o zabawnych rzeczach, które sobie wyobrażał ostatnimi dniami, żeby mogli się razem pośmiać. Powstałaby z tego kapitalna historia o duchach. Nie mówił jej dotąd nic z jakiegoś konkretnego powodu, lecz ten powód zdawał się teraz mało ważny, zakorzeniony w jego pochrzanionym życiu przewrażliwionego profesorka — życiu, od którego powinni uciekać częściej. Zresztą, co to za życie, skoro zawsze trzeba pamiętać, żeby pominąć milczeniem to, tamto i owamto, bo ktoś może poczuć się dotknięty…
A zatem niezwłocznie po wejściu do salonu, kiedy Tansy walnęła się na sofę, zagaił:
— Wiesz, jeśli chodzi o to całe czarowanie… chciałem ci powiedzieć, że…
Aż raptem, zupełnie nieprzewidzianie, poraziła go nieznana siła, rzeczywista bądź urojona. Chwilę później siedział już w fotelu całkowicie trzeźwy. Zewnętrzny świat napierał na zmysły jak lodowiec, wewnętrzny — był wirującą kulą obcych myśli. Przyszłość była wąskim korytarzem długości dwóch tygodni.
Wydawało się, że bezceremonialnie zacisnęła mu usta czyjaś wielka, łuskowata łapa, a druga taka sama chwyciła go za ramię, potrząsnęła nim i pchnęła go na skórzany fotel.
Wydawało mu się? Rozejrzał się niespokojnie.
Może i były jakieś ręce.
Tansy ewidentnie niczego nie zauważyła. Jej twarz jawiła się białą tarczą w pomroce. Nadal nuciła fragment piosenki. Nie prosiła, by dokończył zdanie.
Wstał, przeszedł chwiejnie do jadalni i wziął sobie z kredensu coś do picia. Po drodze włączył światło.
A więc nawet gdyby chciał, nie wolno mu było o niczym mówić Tansy? Dlatego człowiek nigdy nie słyszy doniesień ofiar prawdziwych czarownic, rzekł sobie w duchu, gdy na moment myśli wyrwały się spod kontroli. I dlatego ofiary nie potrafią się uwolnić, mimo że uwolnić się można na pozór łatwo. Przyczyną bynajmniej nie jest brak silnej woli. Są obserwowane. Niczym gangster zabierany z ekskluzywnego klubu na przejażdżkę. Musi przeprosić hałaśliwą zgraję przy stoliku, śmiać się na całe gardło, zamienić parę słów z koleżkami i puszczać oko ślicznym dziewczętom, ponieważ zaraz za plecami ma egzekutorów w białych szalikach, trzymających ręce w kieszeniach markowych płaszczy z aksamitnymi kołnierzami. Po co od razu ginąć? Póki toczy się gra, są szanse.