Wszystko to pasowało do filmu, do dreszczowca.
Podobnie jak łuskowate łapy…
Pokiwał głową do swego odbicia w szybie nad szafką.
— Oto profesor Saylor — powiedział — znany etnolog, który bezkrytycznie wierzy w czary.
Twarz na szybie była nie tyle zgorszona, co przerażona.
Zrobił dwa drinki i wrócił do Tansy.
— Wypijmy za szaleństwa — zaproponowała. — Wyobraź sobie, że nie wstawiłeś się tak od Bożego Narodzenia.
Wyszczerzył zęby. Otóż to, filmowy oprych na pewno się napije, żeby cieszyć się chwilą zapomnienia, gdy drugi zbir wyceluje pistolet. Wcale niegłupi pomysł.
Powracał nastrój wzgórza, choć wolno i początkowo z silną nutą melancholii. Rozmawiali, puszczali dawne płyty, opowiadali sobie kawały tak stare, że znów mogły uchodzić za nowe. Tansy uderzyła w klawisze fortepianu i zaczęli śpiewać co popadło: piosenki, śpiewki ludowe, hymny państwowe, hymny robotników i rewolucjonistów, bluesa, Brahmsa, Schuberta. Zrazu niepewnym głosem, potem już gromkim.
Wspominali i wciąż pili.
Bez przerwy jednak obce myśli krążyły mu w głowie niby w błyszczącej kryształowej kuli. Alkohol pozwalał je lekceważyć bez okazywania odrazy w imię zdrowego rozsądku. Z determinacją zalanego w sztok pijusa przeczesywał świat w poszukiwaniu dowodów na istnienie czarów. Czy, przykładowo, tendencje samobójcze nie wynikają z działania magii? Te wszechobecne odruchy, stojące w jawnej sprzeczności z instynktem samozachowawczym? Szukając wyjaśnienia, Poe posługiwał się pomysłowym konceptem „ducha przekory”, a psychoanalitycy wysunęli mnóstwo hipotez na temat „życzenia śmierci”. Ileż prościej przypisać go działaniu złych mocy przychodzących z zewnątrz, działających na zasadach jeszcze niepoznanych, a więc sklasyfikowanych jako nadprzyrodzone.
Jego przygody z ostatnich dwóch dni dało się podzielić na dwie grupy. Do pierwszej należały zwykłe nieszczęśliwe przypadki i zatargi z ludźmi, przed czym chroniła go uprzednio magia żony. Prawdopodobnie w tej grupie mieścił się także zamach na jego życie ze strony Theodorea Jenningsa. Niewykluczone, że Jennings był psychopatą. Przeprowadziłby próbę morderstwa już wcześniej, gdyby nie hamowały go zaklęcia Tansy. Zaledwie opadła magiczna tarcza, zaledwie spalił ostatni amulet, pomysł wystrzelił nagle w umyśle Jenningsa niczym kwiat w szklarni. Sam przyznał: „Myślałem i nagle mnie oświeciło”.
Zarzuty wysuwane przez Margaret van Nice, nagłe zainteresowanie Thompsona jego prywatnymi sprawami i przypadkowe odnalezienie przez Sawtellea pracy doktorskiej Cunninghama podpadały chyba pod tę samą kategorię.
W drugiej grupie było miejsce na skierowane przeciwko niemu złe i potężne zaklęcia.
— O czym tyle dumasz? — odezwała się Tansy, spoglądając znad brzegu szklanki.
— Wspominam przyjęcie w Boże Narodzenie — odpowiedział bez zająknięcia, choć trochę niewyraźnym głosem. — Welby udawał bernardyna: łaził na czworakach przykryty niedźwiedzią skórą, z butelką whisky pod szyją. Zastanawiałem się, czemu największy ubaw mamy z żartów, które później wydają się banalne. Ale wolę zachowywać się banalnie niż przyzwoicie. — Rozpierała go dziecięca duma z tego, że tak się sprytnie wykręcił od niewygodnego pytania. Widział w żonie prawdziwą czarownicę, choć przy tym nie wykluczał, że jest kobietą z zaburzeniami psychiki, której należy za wszelką cenę oszczędzić niebezpiecznych sugestii. Alkohol sprawił, że jego umysł podzielił się na dwie części, działające niezależnie od siebie.
Wszystko mu się przytrafiało znienacka i gwałtownie. Świadomość doświadczała zaćmienia, lecz w przerwach umysł harował na zwiększonych obrotach.
Słyszał jęki: „Szpital św. Jamesa”.
I rozmyślał: Czemuż kobiety nie miałyby być wiedźmami? To one kierują się przeczuciami, są ostoją tradycjonalizmu i irracjonalizmu. Wiadomo, że wierzą w przesądy. I podobnie jak Tansy, w większości nawet nie wiedzą, czy ich magia rzeczywiście skutkuje.
Odsunęli dywan i zaczęli tańczyć, słuchając „Chloe”. Nie wiedzieć kiedy Tansy ubrała różowy szlafrok.
Do drugiej grupy, ciągnął swoje rozważania, należałoby zaliczyć smoka z dachu. Ożywionego za pomocą duszy ludzkiej lub nieludzkiej, którą wyczarowała pani Gunnison i której rozkazywała za pośrednictwem fotografii. I był jeszcze obsydianowy nóż, posłuszny wiatr i ta namolna ciężarówka.
Wystukiwał rytm pięścią, kiedy słuchali „Bolera” Ravela.
I myślał: Biznesmeni kupują akcje po zasięgnięciu rady u wróżbity, numerolodzy kreują kariery gwiazd ekranu, pół świata traktuje poważnie opinie astrologów, reklamodawcy odwołują się do magii i cudów. Większość sztuki nowoczesnej i cały surrealizm to nic innego jak szukanie natchnienia w magii, zapożyczanie form od plemiennych czarowników, a pomysłów od współczesnych teozofów.
Obserwował Tansy, gdy śpiewała „St. Louis Blues” ochrypłym, drżącym głosem. Istotnie, co zawsze podkreślał Welby, miała autentyczny talent aktorski. Byłaby z niej niezła piosenkarka kabaretowa.
I dalej myślał: Tansy powstrzymała smoka z dachu za pomocą supełków, ale kto wie, czy następnym razem nie dostanie po łapach, gdyż pani Gunnison miała jej zeszyt z formułami i mogła obmyślić sposób na ominięcie przeszkody.
Pili drinki. Alkohol piekłby go w gardle, gdyby nie było takie odrętwiałe. Chyba pił o wiele więcej niż ona.
I myślał: Rysunek człowieka i ciężarówki jest ogniwem łączącym szereg zaklęć. Wszak karty u zarania swych dziejów były narzędziem magii, tak samo jak sztuka. Zaklęcia mają mnie doprowadzić do zguby. Czuringa pełni funkcję wzmacniacza. Czająca się za mną niewidzialna postać, odzywająca się spokojnym, beznamiętnym głosem, jest moim nadzorcą; baczy, czy nie schodzę z wyznaczonej drogi. Wąski korytarz. Jeszcze dwa tygodnie.
Co dziwniejsze, te myśli nie były znowu takie nieprzyjemne. Zawierały w sobie mroczne, dzikie i trujące piękno, urokliwy błysk śmierci. Rozbudzały fascynację tym, co niemożliwe, co przechodzi ludzkie pojęcie. Kusiły fragmentami niewyobrażalnych obrazów. Nawet jeśli zaprowadzały terror, przyprawiały o dreszcz swą pociągającą urodą. Były niczym wizje po zażyciu zakazanych narkotyków. Zniewalały piętnem nieznanego grzechu i ostatecznego bluźnierstwa. Norman już wiedział, jaka siła zmusza adeptów czarnej magii do pogodzenia się z ryzykiem.
Poczuł się bezpieczny w swoim pijaństwie. Rozbijało umysł na cząstki składowe — cząstki odporne na strach, bo nic ich nie mogło zranić. Podobnie jak atomów nie niszczy kula, od której ginie człowiek.
Tyle że teraz cząstki krążyły chaotycznie, gasła w nim świadomość.
Tkwił w objęciach Tansy.
— Wszystko, co moje, należy do ciebie? — pytała z łagodną perswazją. — Wszystko, co twoje, należy do mnie?
To pytanie wzbudziło w nim pewne podejrzenia, lecz nie umiał ich skonkretyzować. Coś mu mówiło, że w tych słowach zastawiona jest pułapka. Ale jaka pułapka? Rozum mu się zaćmiewał.
Wypowiadała słowa jakby żywcem wzięte z Biblii:
— Piję z twego kielicha, jako ty pijesz z mego…
Twarz miała rozmytą, oczy były przymglonymi diamentami.
— Wszystko, co masz, należy do mnie? Dajesz mi to bez zastrzeżeń, z własnej nieprzymuszonej woli?
Niechybnie pułapka…
Głos jednak wciąż nalegał, była w nim nieodparta pieszczota.
— Wszystko, co twoje, należy do mnie? Starczy raz powiedzieć, Norman, jeden raz. Zrób to dla mnie.
Oczywiście, że ją kochał. Bardziej niż wszystkie skarby świata. Przybliżył do siebie niewyraźną twarz, próbował ucałować zamglone oczy.