Wyciągnął igłę, schował ją do koperty i dołączył do bagażu. Dopiero wtedy zapytał siebie, dlaczego — skoro zabiera te śmieci tylko ze względu na szaleństwo Tansy — zadał sobie tyle trudu, żeby przesłuchać całą sonatę. Przecież ta sama korzyść byłaby z nieużywanej igły.
Wzruszył ramionami. Po namyśle wyrwał z opasłego słownika stronicę z ilustracjami węzłów.
Przed samym wyjściem zatrzymał go telefon.
— Może pan poprosić Tansy, profesorze? — zapytała pani Carr przymilnym głosem. Gdy usłyszała to samo, co przedtem Evelyn Sawtelle, dodała: — Cieszę się, że odpocznie na wsi. Wie pan, profesorze, Tansy ostatnio nie wyglądała najlepiej. Trochę się o nią martwię. Na pewno nic jej nie dolega?
Wtem najzupełniej nieoczekiwanie ktoś wciął się w rozmowę:
— Co to, nie wierzysz w moje umiejętności?! Nie jestem dzieckiem! Wiem, co robię!
— Cicho bądź! — odparła ostro pani Carr i wytłumaczyła swoim słodkim głosikiem: — Zdaje się, że ktoś nam wszedł na linię. Do widzenia, profesorze.
Odłożono słuchawkę. Norman spochmurniał. Ów drugi głos był łudząco podobny do głosu Evelyn Sawtelle. Sięgnął po walizkę i wyszedł.
13
Na dworcu w Jersey City wskazano mu kierowcę autobusu. Miał szerokie bary i inteligentny wyraz łagodnych oczu. Stał pod ścianą i palił papierosa.
— Owszem, wiozłem ją — odpowiedział po krótkim namyśle. — Ładna kobieta, nie za wysoka, szara sukienka i srebrna brosza, o której pan wspomniał. Jedna walizka z jasnej świńskiej skóry. Wyglądała mi na babkę po wypadku albo ciężko chorą.
Norman z trudem nad sobą panował. Gdyby pociąg nie złapał półtoragodzinnego opóźnienia niedaleko Jersey City, przyjechałby grubo przed autobusem, a tak spóźnił się o dwadzieścia minut.
— Chciałbym, jeśli to możliwe, dowiedzieć się, dokąd się udała po wyjściu z autobusu. Ludzie w okienkach nie mają pojęcia.
Kierowca przyglądał się Normanowi. Na szczęście jednak nie zapytał: A na co panu to wiedzieć? Chyba ocenił, że Norman jest w porządku.
— Pewności nie mam — powiedział — ale odjeżdżał stąd w stronę wybrzeża lokalny autobus. Chyba do niego wsiadła.
— Zatrzymuje się w Bayport?
Kierowca pokiwał głową.
— Dawno odjechał?
— Ze dwadzieścia minut temu.
— Jest szansa dotrzeć przed nim do Bayport? Na przykład taksówką?
— Może i by się dało. Jeśli zapłaci pan za drogę tam i z powrotem, dorzuci coś za fatygę, to chyba Alec się zgodzi. — Machnięciem ręki wskazał mężczyznę w taksówce zaparkowanej pod budynkiem dworca. — Pamiętaj pan, nie twierdzę z całą pewnością, że pojechała na wybrzeże.
— Rozumiem. Wielkie dzięki.
W poświacie lampy ulicznej lisie oczy Aleca wyrażały nieskrywaną ciekawość, lecz powstrzymał się od komentarza.
— Da radę — stwierdził ochoczo — ale czas nagli. Wskakuj pan.
Autostrada przecinała puste połacie mokradeł i nieużytków. Norman czasami słyszał szum długich łanów sztywnej, wysokiej trawy morskiej. Wśród chemicznego przemysłowego fetoru wyczuwał słonawe powietrze, napływające od strony ciemnych pasów wody, nad którą przebiegały długie, niskie mosty. Zapach zatoki.
W dali majaczyły fabryki, rafinerie ropy naftowej i rozrzucone tu i tam domy.
Alec bez słowa wyprzedził trzy lub cztery autobusy. Całą swoją uwagę skupiał na drodze. Po pewnym czasie oznajmił:
— To powinna być ona. — Mozaika zielonych i czerwonych świateł chowała się właśnie za wzniesieniem. — Stąd do Bayport mniej więcej trzy mile. Co robimy?
— Wyprzedźmy autobus i zatrzymajmy się na dworcu.
— Okej.
Dogonili autobus i ustawili się przed nim. Okna były za wysoko, żeby Norman mógł dojrzeć pasażerów. Na dodatek w środku było zgaszone światło.
Przyspieszając, Alec pokiwał głową z przekonaniem.
— To ona, nie ma wątpliwości.
W budynku dworca autobusowego mieściły się też kasy kolejowe. Norman mgliście przypominał sobie luźno zbite deski peronu, ubity węgiel między nimi i szyny. Dworzec okazał się mniejszy i obskurniejszy, niż się spodziewał, wciąż jednak chełpił się groteskową, drewnianą ornamentyką, pamiętającą dni, kiedy Bayport był letnim wczasowiskiem dla bogaczy z Nowego Jorku. Wnętrze tonęło w mroku, natomiast pod budynkiem stała garstka samochodów, w tym jedna długa taksówka. Opodal ludzie zabijali czas cichą rozmową; wśród nich dwóch żołnierzy, prawdopodobnie z Fort Monmouth przy mierzei Sandy Hook.
Miał trochę czasu, żeby zaciągnąć się zapachem słonego powietrza, zaprawionym nikłą i dość przyjemną wonią ryb. Potem zajechał autobus. Nieliczni pasażerowie wysiedli i zaczęli rozglądać się dokoła, szukając znajomych.
Jako trzecia wyszła Tansy ze wzrokiem wbitym w dal. Niosła walizkę ze świńskiej skóry.
— Tansy — powitał ją.
Nawet na niego nie spojrzała. Zauważył dużą, czarną plamę na jej prawej dłoni. Przypomniał sobie rozlany atrament na stole w gabinecie.
— Hej, Tansy! — krzyknął. — Tansy!
Przeszła tak blisko, że otarli się rękawami.
— Tansy, co się z tobą dzieje?
Odwrócił się i podbiegł do niej. Szła w kierunku taksówki. Zdawał sobie sprawę z panującej wokół ciszy i wścibskich, nieprzyjaznych spojrzeń. Gniew w nim wzbierał.
Nie zwalniając kroku, złapał ją za rękę i obrócił. Usłyszał za sobą pomruk niezadowolenia.
— Tansy, przestań się zgrywać! Tansy!
Patrzyła przed siebie z kamiennym obliczem, jakby miała do czynienia z obcą osobą. To go rozwścieczyło. Kipiące emocje musiały znaleźć ujście. Niewiele myśląc, chwycił ją za ręce i potrząsnął. Nadal z chłodną obojętnością unikała jego wzroku — doskonałe wyobrażenie arystokratki znoszącej w milczeniu poniżenia. Gdyby krzyknęła lub zaczęła się szamotać, ludzie może by nie interweniowali.
Został szarpnięty od tyłu.
— Łapy precz od niej!
— Coś ty za jeden, hę?
Ona tymczasem zachowywała taki spokój, że można się było wściec. Zauważył świstek papieru, który wypadł jej z garści. Wtem ich spojrzenia się spotkały i wyczytał strach w jej oczach. Potem poczuł przedziwne lekkie wstrząśnienie, jakby coś przeszło z niej na niego. Zaswędziała go głowa, a jednocześnie — przez ułamek sekundy — wydawało mu się, że unosi się za nią czarna, kudłata postać olbrzymich rozmiarów, rozrośnięta w barach, drapieżnie wyciągająca potężne łapska i łypiąca błyszczącymi ślepiami.
Dosłownie przez ułamek sekundy. Kiedy się odwróciła, była już sama. Aczkolwiek odnosił wrażenie, że jej cień na deskach nadął się i wydłużył bardziej, niżby to wynikało z blasku ulicznej lampy. Gdy ludzie go odwrócili, stracił ją z oczu.
W stanie oszołomienia — albowiem halucynacje, których dopiero co doświadczył, rozstroiły mu nerwy — słuchał, jak nań warczą.
— Powinienem ci sprać mordę! — doszło wreszcie do jego świadomości.
— Proszę bardzo — odpowiedział. — Trzymają mnie za ręce.
— Hej, co się tu dzieje? — rozległ się głos Aleca. Nie był do niego negatywnie nastawiony, tylko nieufny. — Facet przyjechał tu ze mną, ale nic o nim nie wiem.
— Gdzie ta pani? — odezwał się jeden z żołnierzy. — W ogóle się nie skarżyła.
— Właśnie, gdzie ona się podziała?