Выбрать главу

Cisza w mieszkaniu rozbrzmiała hukiem gromu, nawet słońce w sypialni zdawało się syczeć i skwierczeć, gdy gorączkowo główkował nad rozwiązaniem zagadki. Roseland i Hill, Roseland i Hill, pojechaliśmy do Roseland i Hill… Zupełnie jak wierszyk z przedszkola, który nagle stał się nie do zniesienia. Dotyk buteleczki wywoływał odrazę. Pojechaliśmy i zostaliśmy…

Już miał gotową odpowiedź. Dwa miejscowe cmentarze. Ziemia z mogiły. A więc trafił w sedno: próbki gleby. Garść ziemi z określonego grobu, nieodzowny element murzyńskich praktyk magicznych.

Kot wylądował na stoliku z cichym stuknięciem i z ciekawością zaczął obwąchiwać buteleczki. Kiedy Norman włożył rękę do szufladki, czmychnął. Za dużym pudełkiem namacał mniejsze. Pociągnął z impetem szufladkę, aż spadła na ziemię. W jednym z pudełek znalazł pogięte kawałki zardzewiałego żelaza: gwoździe do podków. W drugim odkrył torebki foliowe z kosmykami włosów, również stosownie opisane. Tym razem znał większość nazwisk: Hervey Sawtelle, Gracine Pollard, Hulda Gunnison… Torebka z napisem „Evelyn Sawtelle” zawierała ścinki paznokci z czerwonym lakierem.

Trzecia szufladka okazała się pusta, lecz w czwartej natknął się na cenne znalezisko: paczuszki z suszonymi listkami i sproszkowanymi warzywami. A więc takie oto rzeczy pochodziły z ogródka zielnego oprócz przypraw kuchennych… Werbena, przestęp, diabelskie ziele… Kawałki magnetytu z wczepionymi opiłkami żelaza. Gęsie pióra, z których przy potrząsaniu kapała rtęć. Flanelowe gałganki, służące szamanom do szycia woreczków na magiczne składniki. Pudełko ze srebrnymi monetami i opiłkami srebra, skutecznymi w zaklęciach ochronnych. Wyjaśniło się, co robiły srebrne monety przed jego zdjęciem.

Ale przecież Tansy stąpała twardo po ziemi. Wróżenie z ręki, astrologię, numerologię i tym podobne przejawy niedorzecznego zabobonu miała w głębokiej pogardzie. Trzeźwo myśląca obywatelka Nowej Anglii. Dzięki pracy z nim doskonale obeznana z psychologicznym podłożem przesądów i prymitywnej wiary w magię. Doskonale obeznana…

Zaczął przerzucać pozaginane stronice książki własnego autorstwa: Psychoza a przesąd. Podobieństwa. Chyba ten właśnie egzemplarz zawieruszył mu się w domu jakieś osiem lat temu. Na marginesie przy jednej z magicznych receptur Tansy napisała: „Nie działa. Zamiast mosiężnych opiłków miedziane. Spróbować w czasie nowiu, nie przy pełni”.

— Norman…

W drzwiach stała jego żona.

2

Czasem się zdarzy, że człowiek, którego znamy najlepiej, wyda się nam zupełnie obcy. Przez chwilę znajoma twarz będzie przypadkowym zbiorem kolorowych płaszczyzn, pozbawionym chociażby tej ułudnej osobowości, jaką przypisujemy bezimiennej twarzy spotkanej na ulicy.

Norman Saylor miał wrażenie, że nie patrzy na żonę, lecz na obraz. Jak gdyby magiczny Renoir lub Toulouse-Lautrec namalował Tansy, posługując się powietrzem w charakterze płótna: śmiało obrysował płaskie policzki bladoróżowym kolorem z delikatnym odcieniem zieleni i spiął je poniżej w kształt ostrego, dumnego podbródka; machnął w poprzek z artystyczną niedbałością czerwone zadumane usta, zielonoszare oczy chyba zdolne do okazania wesołości i przedzielone jedną zmarszczką wąskie, skośne brwi; jednym uderzeniem pędzla naniósł czarną, zadziorną grzywkę; pośpiesznie pokolorował obszar przydymionej bieli gardła i szkarłatu sukienki; perfekcyjnie nakreślił łokieć, zgięty na paczce od krawca, gdy drobne nieforemne dłonie unosiły się, żeby zdjąć kapelusik — drugą szkarłatną plamę, tym razem rozjaśnioną ozdóbką ze srebrzonego szkła.

Bał się, że jeśli wyciągnie rękę, chcąc jej dotknąć, farba spłynie na ziemię niczym z jakiegoś chodzącego, siostrzanego portretu Doriana Graya.

Wpatrywał się w nią błędnym wzrokiem, z otwartą książką w dłoni. Nie rzekł nic, choć wiedział, że gdyby teraz z jego ust wyszły słowa, własny głos wydałby się mu głosem innej osoby, pewnie jakiegoś głupiego profesorka.

Wtem bez komentarza czy widocznego grymasu na twarzy Tansy obróciła się na pięcie i szybko wyszła z sypialni. Pakunek od krawca upadł na ziemię. Dopiero po chwili Norman mógł się poruszyć.

Dogonił ją w salonie. Kierowała się do drzwi wyjściowych. Gdy zrozumiał, że nie obróci się ani nie przystanie, chwycił ja w ramiona. Tym razem zareagowała. Szamotała się niby dzikie zwierzę, lecz z odwróconym obliczem i rękami przyciśniętymi do ciała, jakby była związana.

— Nie dotykaj mnie! — warknęła ochryple przez zaciśnięte zęby.

Wytężył siły i zaparł się nogami. Było coś przerażającego w tym, jak rzucała się na boki, by wyrwać się z jego objęć. Wyobraził sobie kobietę w kaftanie bezpieczeństwa.

— Nie dotykaj mnie! — powtarzała wciąż tym samym tonem.

— Ależ Tansy… — próbował ją hamować.

Nagle przestała się szarpać. Opuścił ramiona i zrobił krok do tyłu. Wcale się nie uspokoiła. Stała sztywno z twarzą skrzywioną w bok oraz, jeśli dobrze widział, mocno zaciśniętymi powiekami i ustami. Jakaś pokrewna sztywność odezwała się w nim i ścisnęła go za serce.

— Kochanie! — powiedział. — Wstyd mi za to, co zrobiłem. Nieważne powody; było to głupie, podłe i haniebne. Ale…

— Nie o to chodzi!

Zawahał się.

— Czyżbyś zareagowała w ten sposób, bo… że tak powiem… sama się wstydzisz tego, co odkryłem?

Nie odpowiedziała.

— Proszę cię, Tansy. Musimy porozmawiać.

Nadal nie odpowiadała. Nerwowo przebierała palcami.

— Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze. Jeśli tylko mi powiesz… Tansy, proszę cię…

Nie zmieniając pozy, wykrzywiła usta i wyrzuciła z siebie:

— Może mnie zwiążesz i pokłujesz szpilkami? Tak właśnie robiono.

— Kochanie, w życiu bym cię nie skrzywdził! Po prostu musimy siąść i porozmawiać.

— Nie mogę. Jeszcze jedno słowo i zacznę krzyczeć!

— Kochanie, niby jak mam przestać? To jedna z tych spraw, które trzeba sobie wyjaśnić.

— Wolę umrzeć.

— Musisz mi powiedzieć, musisz! — upierał się podniesionym głosem.

Wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Wyciągnął ramię, żeby ją podtrzymać, lecz nic jej nie było, po prostu raptownie osłabła. Podeszła do krzesła, rzuciła kapelusz na stoliczek i usiadła bezwładnie.

— No dobrze — powiedziała. — Możemy porozmawiać.

* * *

Godzina 18:37. Ostatnie promienie słońca, ślizgając się po biblioteczce, musnęły czerwone zęby diabelskiej maski. Tansy siedziała na brzegu wersalki, podczas gdy on ją obserwował z drugiego końca, z nogą zgiętą na siedzeniu.

Odwróciła się i szarpnęła głową z poirytowaniem, jakby wokół niej kłębił się nieznośnie gęsty dym słów do wypowiedzenia.

— No więc dobrze, niech ci będzie! Próbowałam na poważnie posługiwać się magią. Robiłam to, czego nie powinna robić nowoczesna kobieta. Próbowałam rzucać zaklęcia na ludzi i przedmioty. Próbowałam zmienić przyszłość. Próbowałam… wszystkich sztuczek.