Выбрать главу

Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Nawet odgłos bijącego serca przestał być słyszalny. Wiedział, że coś wyczekuje na rozkaz z głęboką uwagą i jeszcze głębszą nadzieją, że rozkaz nie zostanie wypowiedziany.

W dali zegar wydzwaniał godzinę… A może nie był to zegar, lecz tajemniczy odgłos upływającego czasu? Dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście.

Język przyssał się do podniebienia. Krztusił się bezgłośnie. Odnosił wrażenie, że ściany pokoju są bliżej niż jeszcze minutę temu.

Wreszcie wymamrotał ochryple:

— Powstrzymaj Tansy. Sprowadź ją tutaj.

Czuł, że pokój dygocze i podłoga kołysze się pod nogami, jakby trzęsienie ziemi nawiedziło New Jersey. Zaległy najczarniejsze ciemności. Uderzył go stół, czy raczej jakaś siła wstająca od stołu. Zatoczył się i padł na coś miękkiego.

Nagle powrócił spokój. Napięcie mięśni ustąpiło zwiotczeniu. Znowu był dźwięk i światło. Leżał na wznak na łóżku. Na stole dostrzegł niegroźny już pakunek owinięty flanelą. Czuł się jak po środkach odurzających albo długiej pijatyce. Nie chciało mu się ruszać ręką ani nogą, emocje wyparowały.

Niby nic się nie zmieniło. Nawet jego umysł, nastawiony na racjonalny odbiór świata, był gotów uporać się z niewdzięcznym zadaniem przypasowania ostatnim wydarzeniom teorii naukowej, utkać misterną pajęczynę z nici takich jak histeria, halucynacje i niezwykły splot okoliczności.

A jednak zaszła w nim jakaś nieodwracalna, wewnętrzna przemiana.

Mijały długie chwile. W końcu usłyszał — wpierw na schodach, potem w korytarzu — czyjeś kroki. Dało się słyszeć specyficzne klapanie, jakby ktoś szedł w mokrych, rozmiękłych butach.

Kroki umilkły tuż za drzwiami.

Przeszedł przez pokój, przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.

O srebrną broszę zahaczył liść wodorostu. Szara sukienka była ciemna i nabrzmiała wilgocią — z wyjątkiem jednego podeschniętego miejsca, na którym osadził się nalot soli. W nos bił drażniący zapach morskiej wody. Drugi wodorost owinął się nad kostką wokół pomarszczonej pończochy. Pod brudnymi butami zbierała się kałuża.

Przesunął wzrok po mokrych śladach w korytarzu. Przy schodach z nogą na stopniu stał stary recepcjonista. W ręku trzymał namokniętą walizkę ze świńskiej skóry.

— Co to ma znaczyć? — zapytał z drżeniem, gdy zobaczył skierowany na siebie wzrok Normana. — Nie powiedziałeś pan, że czekasz na żonę. Wygląda, jakby topiła się w zatoce. Nie chcemy w tym hotelu żadnych niestosowności. Żadnych, powtarzam.

— Proszę się nie przejmować. — Norman bał się na razie spojrzeć żonie w twarz. — Przepraszam, że nie uprzedziłem. Mogę wziąć walizkę?

— W zeszłym roku mieliśmy tu samobójstwo — ciągnął stary recepcjonista, jakby nie zauważył, że wyraża na głos swoje myśli. — Ucierpiała renoma hotelu… — Popatrzył na Normana, zebrał się w sobie i z wahaniem przemierzył korytarz. Kilka kroków przed drzwiami przystanął, wyciągnął rękę z walizką, postawił ją na ziemi, odwrócił się i szybko oddalił.

Norman z ociąganiem podnosił wzrok, aż jego oczy spotkały się z jej oczami. Twarz była blada, bardzo blada i pozbawiona wyrazu. Usta — lekko zsiniałe. Do policzków lepiły się mokre włosy. Gęsty, kręcony kosmyk przesłaniał jedno oko i opadał na szyję. Drugie przyglądało mu się beznamiętnie. Ręka nawet nie drgnęła, żeby odgarnąć włosy z twarzy.

Z sukni kapały krople.

Usta się rozchyliły. Głos, który się z nich wydobył, miał w sobie monotonny pomruk wody.

— Spóźniłeś się. Spóźniłeś się o minutę…

15

Po raz trzeci wracali do tej samej kwestii. Norman miał niepokojące wrażenie, że podąża krok w krok za robotem, który bez końca zatacza ogromne koła, przy czym zawsze stąpa po tych samych źdźbłach trawy.

Z niezachwianym przekonaniem, że i tym razem niczego nie osiągnie, zadał nurtujące go pytanie:

— Jak możesz mówić, że nie masz świadomości, a zarazem wiedzieć, że jej nie masz? Jeśli masz pustkę w myślach, nie możesz być świadoma, że niczego tam nie ma.

Wskazówki zegarka zbliżały się wolno do godziny trzeciej nad ranem. Do obskurnego pokoiku wkradał się chłód i mdły zapach kończącej się nocy. Tansy siedziała sztywno w szlafroku Normana i bamboszach z futerkiem. Miała koc na kolanach, a głowę owiniętą ręcznikiem kąpielowym. W tym stroju powinna wyglądać dziecinnie, może nawet zgoła atrakcyjnie, lecz tak nie było. Gdyby odwinąć ręcznik, ukazałby się odrąbany czubek głowy, a niżej miejsce po usuniętym mózgu. Pusta skorupa — oto jakie nasuwało mu się skojarzenie, ilekroć z roztargnienia spoglądał jej w oczy.

Poruszyła bladymi ustami.

— Nic nie wiem. Umiem mówić. Zabrali mi duszę. Głos wychodzi z ciała.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że Tansy mówi głosem spokojnym i cierpliwym. Nie mieścił się nawet w tej kategorii, tak pusty był i bezbarwny. Słowa wymawiane wyraźnie, w regularnych odstępach, brzmiały jednakowo. Przypominały szum maszyny.

Absolutnie nie miał zamiaru zadręczać pytaniami tej osowiałej, nieszczęsnej osoby, ale też wiedział, że za wszelką cenę musi w tych zimnych oczach zapalić płomyk jakiegoś uczucia. Jeśli sam nie chciał popaść w obłęd, musiał znaleźć przyzwoity punkt wyjścia.

— Tansy, jeśli potrafisz rozmawiać o tym, co nas spotkało, to znaczy, że myślisz. Jesteś ze mną w tym pokoju!

Poruszyła owiniętą ręcznikiem głową jak nakręcana lalka.

— Z tobą jest tylko ciało. Jej tu nie ma.

Automatycznie poprawił w myślach „jej” na „mnie”, nim sobie uświadomił, że nie popełniła błędu. Zadrżał.

— Twierdzisz, że nic nie widzisz i niczego nie słyszysz? Że jest tylko ciemność?

I znów mechanicznie poruszyła głową, co miało większą moc przekonywania niż najgorętsze zapewnienia.

— Ciało doskonale widzi i słyszy. Nie doznało obrażeń. Działa bez zarzutu. Jednak w środku nie ma nawet ciemności.

Jego znużony, zagubiony umysł szukał rozwiązania w psychologii behawioralnej i jej fundamentalnej tezie, że zachowanie człowieka można w pełni i zadowalająco wyjaśnić bez posługiwania się pojęciem świadomości, nawet bez zakładania, że świadomość istnieje. Oto wystarczający dowód. A jednak niewystarczający, jako że w jej zachowaniu nie przejawiały się żadne z drobnych nawyków, które w sumie dają osobowość. Gdzie się podziały jej przymrużone oczy, towarzyszące chwilom głębokiego namysłu? A znajomy grymas w kąciku ust, kiedy ją komplementowano lub rozśmieszano? Wszystko przepadło. Nawet trzy szybkie potrząśnięcia głową do pary z nieznacznym króliczym zmarszczeniem nosa ustąpiły miejsca mechanicznemu „Nie”.

Niemniej narządy zmysłu reagowały na bodźce. Wysyłały impulsy, wędrujące po mózgu, gdzie powstawały następne impulsy, stymulujące gruczoły i mięśnie, łącznie z aparatem mowy. I na tym koniec. W pajęczej sieci połączeń nerwowych kory mózgowej nie szamotały się niewidzialne zjawy, zwane świadomością. To, co tworzyło indywidualny styl Tansy, widoczny w każdym ruchu, w każdym geście ciała, odeszło. Zachował się wyłącznie organizm biologiczny, pozbawiony oznak czy śladów osobowości. Nie było nawet duszy — tak, tak, stary frazes uzyskał nagle nowy, konkretny wymiar! — szalonej czy głupiej, która by wyzierała z tych szarozielonych oczu, mrugających z regularnością automatu chyba tylko po to, żeby ożywiać rogówki.

Doznał kłopotliwego uczucia ulgi, skoro mógł już wyobrazić sobie, co się przydarzyło Tansy. Ale cóż to było za wyobrażenie… Pamiętał pewien artykuł w gazecie o staruszku, który latami w sypialni trzymał ciało ukochanej młodej kobiety, zmarłej na nieuleczalną chorobę. Podobno utrzymywał zwłoki w zdumiewająco dobrym stanie za pomocą wosku i innych środków, mówił do nich rano i wieczorem, nawet trwał w przeświadczeniu, że któregoś dnia całkowicie przywróci je do życia… póki ich nie znaleziono, nie odebrano mu i nie pochowano.