Nagle się skrzywił. Po jakie licho — zganił się w duchu — oddaje się dzikim rojeniom, skoro oczywiście Tansy cierpi na rzadkie zaburzenie psychiczne, osobliwe rozwarstwienie jaźni?
Oczywiście.
Dzikie rojenia?
— Czemu nie umarłaś, Tansy — spytał — kiedy odeszła dusza?
— Zazwyczaj dusza jest uwięziona do końca. Znika lub umiera w chwili śmierci ciała. — Słowa padały równo odmierzone, jakby metronomem. — Ale ten, który chodzi za mną, ciągnął moją duszę. Czułam na twarzy ciężar szarej wody. Wiedziałam, że jest północ. Wiedziałam, że zawiodłeś. Ten, który chodzi za mną, wykorzystał moją rozpacz i wywlókł ze mnie duszę. W tym samym momencie pochwyciły mnie ręce twojego wysłannika i wyciągnęły z wody. Dusza, będąc blisko, widziała, co się dzieje, lecz nie była dość blisko, żeby wrócić. Ostatnie wspomnienie, wyryte w moim mózgu, to jej straszna udręka. Twój wysłannik i ten, który chodzi za mną, doszli do wniosku, że wypełnili swe zadania, więc nie walczyli ze sobą.
Obrazy malujące się w wyobraźni Normana szokowały swoją plastycznością — aż dziw, że wywołały je słowa biologicznej maszyny. A jednak tylko maszyna mogła opowiedzieć tę historię z takim opanowaniem.
— Nic cię już nie obchodzi? — zapytał porywczo, ukłuty do żywego pustką w jej oczach. — Nie ma już w tobie żadnych uczuć?
— Jest jedno. — Tym razem nie pokręciła głową jak robot, ale jak on skinęła nią twierdząco. Po raz pierwszy dało się zauważyć cień jakiegoś uczucia, ślad motywacji. Pożądliwie, czubkiem ściemniałego języka, oblizywała blade wargi. — Chcę odzyskać duszę.
Wstrzymał oddech. Ledwie udało mu się wskrzesić w niej uczucia, już tego żałował. Dostrzegał w niej zwierzęcy pierwiastek; była jak światłolubny robak, który łakomie wygryza się na słońce.
— Chcę odzyskać duszę — powtórzyła lodowato, co poruszyło nim do głębi bardziej, niżby to uczyniły błagalne czy płaczliwe tony. — W ostatniej chwili moja dusza, choć nie mogła już wrócić, zaszczepiła we mnie to jedno uczucie. Wiedziała, co ją czeka. Wiedziała, że mogą się duszy przytrafić złe rzeczy. Była wystraszona.
— Jak myślisz, gdzie jest twoja dusza? — wycedził przez zęby.
— U niej. U kobiety z małymi, mętnymi oczkami.
Patrzył na nią badawczo. Coś w nim wrzało. Mając świadomość, że to wściekłość, na razie nie wiedział, czy rozsądnie się złościć, czy nie.
— Evelyn Sawtelle? — zapytał ochryple.
— Tak, ale radzę nie wymawiać jej imienia.
Błyskawicznie chwycił słuchawkę telefonu. Musiał szybko zacząć działać… żeby nie postradać zmysłów.
Po chwili obudził recepcjonistę i uzyskał połączenie z centralą telefoniczną.
— Dzień dobry panu — rozbrzmiał śpiewny głos. — Hempnell 1284… Pragnie pan połączyć się bezpośrednio z Evelyn Sawtelle. — Przeliterowano nazwisko. — Proszę odłożyć słuchawkę i zaczekać. To potrwa dłuższą chwilę.
— Chcę odzyskać duszę. Chcę spotkać się z tą kobietą. Chcę pojechać do Hempnell.
Siedząca przed nim istota, skoro już obudził w niej wilczy głód, natarczywie upominała się o swoje. Nasuwało mu się skojarzenie z igłą gramofonową uwięzioną w rowku albo mechaniczną zabawką, która drepcze tam, dokąd ją pchnięto.
— Na pewno wrócimy. — Nadal miał kłopot z równym oddychaniem. — Odzyskamy duszę.
— Muszę zaraz ruszać w drogę. Ubranie zamokło w wodzie. Pokojówka je wyczyści i wyprasuje.
Powolnym, statecznym ruchem wstała i zaczęła iść do telefonu.
— No co ty! — sprzeciwił się bez zastanowienia. — Nie przywołasz pokojówki o trzeciej nad ranem.
— Ubranie musi być czyste i wyprasowane. Muszę zaraz ruszać w drogę.
Te słowa mogłyby paść z ust kobiety upartej, samolubnej i nadąsanej. Było w nich jednak mniej uczucia niż w słowach lunatyka.
Szła do telefonu. Choć nigdy by nie przypuszczał, że to zrobi, lękliwie zszedł jej z drogi, aż potknął się z tyłu o łóżko.
— Nawet jeśli mają tu pokojówkę — dodał — nie przyjdzie o tej porze.
Odwróciła do niego swe blade, martwe oblicze.
— Pokojówka jest kobietą. Przyjdzie, jeśli mnie usłyszy. — Po chwili rozmawiała z recepcjonistą: — Jest w tym hotelu pokojówka? Niech pan ją przyśle do mojego pokoju… W takim razie niech pan dzwoni… Nie mogę z tym czekać do rana… Ma tu przyjść teraz… Nie mogę powiedzieć czemu… Dziękuję.
Długo czekali. Słyszał nikły odgłos dzwonka z drugiej strony linii i wyobrażał sobie zaspany, burkliwy głos obudzonej kobiety.
— Rozmawiam z pokojówką? — odezwała się w końcu Tansy. — Proszę się natychmiast stawić w pokoju nr 37.
Norman wyobrażał sobie wzburzoną odpowiedź pokojówki.
— Nie słyszy pani, jakim mówię głosem? — ciągnęła Tansy. — Nie rozumie pani, w jakim jestem stanie? Tak… Czekam. — Odłożyła słuchawkę.
— Tansy… — Nie spuszczając z niej oczu, ponownie utknął na początku zdania, choć starał się mówić płynnie. — Jesteś w stanie wysłuchiwać pytań i na nie odpowiadać?
— Odpowiadam na pytania. Odpowiadam na nie od trzech godzin.
I znów, jak uparcie podpowiadała logika: skoro pamiętała, co się działo przez ostatnie trzy godziny… A jednak czymże jest pamięć, jeśli nie ścieżką wytartą w układzie nerwowym? Aby rozwikłać zagadkę pamięci, nie trzeba odwoływać się do świadomości.
Przestań walić głową w mur, idioto! — podpowiadał z kolei zdrowy rozsądek. Spojrzałeś jej w oczy, nieprawdaż? To jazda, na co czekasz?
— Tansy, co masz na myśli, mówiąc, że Evelyn Sawtelle posiada twoją duszę?
— Właśnie to.
— A może chodzi o to, że Evelyn do spółki z panią Carr i panią Gunnison mają nad tobą psychiczną władzę, że trzymają cię w emocjonalnym więzieniu?
— Nie.
— Ale twoja dusza…
— … to moja dusza.
— Tansy… — Wolałby nie brnąć w ten temat, ale chyba nie było wyboru. — Naprawdę uważasz, że Evelyn jest czarownicą, że tak jak ty para się magią?
— Tak.
— I pani Carr, i pani Gunnison?
— One też.
— A zatem wierzysz, że robią to samo, co ty robiłaś? Rzucają zaklęcia, wytwarzają amulety, wykorzystują specjalistyczną wiedzę mężów, próbują ich chronić i pomagają w karierze?
— Oględnie mówiąc.
— Jak to?
— Posługują się białą i czarną magią. Nie dbają o to, czy komuś stanie się krzywda, czy ktoś będzie cierpiał lub zginie.
— Czemu są takie okrutne?
— Czarownice są jak zwykli ludzie. Popisują się. Łudzą się, że są wszechpotężne. Wierzą, że cel uświęca środki.
— Twierdzisz, że w trójkę spiskują przeciwko tobie?
— Tak.
— Czemu?
— Bo mnie nienawidzą.
— Czemu?
— Częściowo z powodu ciebie. Twój awans nie wyszedłby na zdrowie ich mężom i im samym. Ale to nic. Nienawidzą mnie, bo czują, że kieruję się innymi zasadami. Czują, że choć na zewnątrz niewiele się od nich różnię, w gruncie rzeczy gardzę tym, co wypada i nie wypada. Wiedźmy kłaniają się tym samym bożkom co inni ludzie. One się mnie boją, bo uczelnia nie jest moim bogiem. Pani Carr ma chyba dodatkowy powód.