Norman gapił się na podenerwowanego szefa swojego wydziału. Spojrzenie może i miał otępiałe, lecz w głowie kłębiły się myśli. Pierwsza rzecz, która do niego dotarła, to dobitny dowód na to, że faktycznie słyszał czuringę przez telefon w hotelu. Cóż innego zawierałaby połamana płyta? Evelyn naprawdę parała się czarami, podobnie jak Tansy. W przeciwnym razie co robiłyby na podłodze srebrne sztućce czy „inne cudactwa”? Ponadto musiała spodziewać się telefonu, więc się przygotowała, inaczej nie miałaby wszystkiego pod ręką.
Prędko jednak odtworzył sobie w pamięci, co mówił Hervey o obrażeniach żony — sińcach chyba identycznych jak te, których Tansy nabawiła się podczas rozmowy telefonicznej… lub które sama spowodowała. Takie same rany, takie same narzędzia. Wychylał się z cienia nowy świat, gdzie zaklęcia czarnej magii, nie wypełniwszy zadania, wracają do nadawcy, gdzie zastraszanie za pomocą czarów uderza rykoszetem w zdradliwy i psychopatyczny umysł sprawcy.
— To wszystko moja wina — powtarzał smętnie Hervey, szarpiąc krawat. Zawsze obarczał się winą, ilekroć coś złego (czy chociażby zły humor) przytrafiło się Evelyn. — To ja powinienem był się obudzić! To ja powinienem był zejść do telefonu. Kiedy sobie wyobrażę, jak ta moja kruszynka schodzi po omacku, a przed nią czai się ten… A tu jeszcze wydział! Mówię ci, zwariować można! Od tamtej pory biedaczka zmarniała, że aż strach. — Szarpnął krawat tak mocno, że zaczął się dusić i musiał popuścić węzeł. — Mówię ci, oka nie zmrużyłem — ciągnął, gdy zaczerpnął tchu. — Gdyby pani Gunnison nie była tak miła i nie posiedziała z Evelyn wczoraj rano, to sam nie wiem, co by ze mną było. Ale i to ją nie uspokoiło na tyle, żeby pozwoliła mi… Na Boga, Evelyn!!!
Norman nie potrafił powiedzieć, kto wydał z siebie tak nieludzki wrzask, a i Hervey, jego zdaniem, nie był lepiej zorientowany. Na pewno jednak ktoś krzyczał na piętrze.
— Przecież słyszałem kroki! — ryknął Hervey. — On wrócił!
— Galopem wyskoczył z gabinetu.
Norman gnał tuż za nim, zdjęty nagłym strachem. Żeby się upewnić, wystarczyło zerknąć przez okno w salonie na pusty samochód. Przegonił Herveya na schodach i pierwszy dopadł drzwi sypialni. Zatrzymał się w progu. Hervey, bełkocząc ze strachu i poczucia winy, wpadł prosto na niego.
Tego się Norman nie spodziewał. Evelyn cofnęła się na skraj łóżka, pod ścianę, owinięta jedwabną, różową narzutą. Dzwoniła zębami, blada jak kreda.
Nad łóżkiem stała Tansy. Z początku łudził się nadzieją… lecz gdy zobaczył jej oczy, przyszła chwila bolesnego zwątpienia. Była bez woalki. W grubym makijażu, z przypudrowanymi różem policzkami i ustami pociągniętymi jasnoczerwoną szminką wyglądała jak obscenicznie pomalowany posąg, niewyobrażalnie groteskowy w scenerii jedwabnych, różowych tkanin. Posąg żądny krwi…
Hervey przepchnął się do przodu.
— Co się stało!? Co się stało!? — zawołał i ujrzał Tansy. — Nie wiedziałem, że tu jesteś. Kiedy przyszłaś? — I nagle: — Wystraszyłaś ją!
Posąg przemówił beznamiętnym tonem. Hervey momentalnie się uciszył.
— Przecież jej nie wystraszyłam. Czegoś się boisz, Evelyn? Evelyn wytrzeszczała na nią oczy ze śmiertelnym przerażeniem, usta ruszały się bezgłośnie.
— Nie — wydukała w końcu. — Nie… wystraszyłam się Tansy. Rozmawiałyśmy… i wtedy… wydało mi się, że słyszę jakiś hałas.
— Tylko tyle, kochanie? — spytał Hervey.
— Tak. Chyba kroki… Bardzo ciche… w korytarzu… — Mówiła to ze wzrokiem wbitym w Tansy, która przypieczętowała jej wypowiedź kiwnięciem głowy.
Norman wspierał Herveya w niepotrzebnym, lecz melodramatycznym przeszukiwaniu piętra. Po powrocie zastali już tylko Evelyn.
— Tansy poszła do samochodu — poinformowała Normana słabym głosem. — Chyba coś mi się przesłyszało z tymi krokami.
Jednakże w jej oczach wciąż malował się strach, kiedy Norman zbierał się do wyjścia. Nie zwracała uwagi na męża, który troskliwie wygładzał narzutę i trzepał poduszki.
Tansy siedziała w samochodzie, wpatrzona w dal. Norman zauważył, że jej ciałem rządzi wciąż jedno i to samo uczucie. Musiał zadać pytanie.
— Ona nie ma mojej duszy — odpowiedziała. — O wszystko ją wypytałam. Na koniec poddałam ją ostatecznej próbie. Uścisnęłam ją. Wtedy krzyknęła. Bardzo się boi umarłych.
— Co ci powiedziała?
— Że ktoś przyszedł i odebrał jej moją duszę. Ktoś, kto jej nie ufa. Ktoś, kto chce mieć moją duszę w charakterze jeńca i z paru innych powodów. Pani Gunnison.
Normanowi aż pobielały knykcie na kierownicy. Myślał o dziwnej minie, którą go pożegnała pani Gunnison.
18
Profesor Carr w swoim gabinecie usiłował sprowadzić świat materialnego zamętu do stanu dziewiczej geometrycznej czystości. Na wąskich ścianach wisiały trzy obramowane wydruki przekrojów stożka. Na regale pełnym eleganckich podręczników do matematyki w złoconych oprawach stały dwa skomplikowane modele powierzchni krzywych, wykonane z misternych nici z chińskiego srebra. Być może kolekcję uzupełniał model na wpół złożonej parasolki w kącie. Blat niewielkiego biurka między siedzącymi naprzeciwko osobami był pusty, jeśli nie liczyć pięciu kartek zapisanych wzorami.
Carr dotknął wierzchniej kartki chudym, bladym palcem.
— Tak — powiedział — to są poprawne zdania w języku logiki symbolicznej.
Norman domyślał się, że tak jest, lecz wolał usłyszeć potwierdzenie z ust matematyka. To, co pobieżnie wyczytał z Principia mathematica, nie do końca go przekonało.
— Duże litery oznaczają klasy obiektów, małe oznaczają relacje między nimi — wyjaśnił.
— No tak… — Carr szarpał ciemną skórę na szyi pod białą bródką. — Ale co to za obiekty i co to za relacje?
— Można przekształcać równania, nie wiedząc, do czego odnoszą się poszczególne symbole, prawda?
— Naturalnie. Rezultaty przekształceń będą prawidłowe niezależnie od tego, czy opisane obiekty są jabłkami, okrętami wojennymi, zwrotami poetyckimi czy znakami zodiaku. Oczywiście przy założeniu, że prawidłowo zdefiniowano związki obiektów i symboli.
— W tym sęk — wtrącił Norman. — Na pierwszej kartce zapisałem siedemnaście równań. W tej postaci wydają się bardzo różne. Zastanawiam się, czy nie kryje się w nich jedno proste, podstawowe działanie, zaśmiecone niepotrzebnymi składnikami. Każda kartka przedstawia podobny problem.
— Hm… — Profesor Carr zaczął bawić się ołówkiem. Chciał ponownie przejrzeć zapis na kartce, ale się powstrzymał. — Przyznaję, że jestem ciekaw, do jakich obiektów to wszystko się odnosi. — I dodał niewinnym tonem: — Nie wiedziałem, że socjologia wykorzystuje logikę symboliczną.
Norman był na to przygotowany.
— Szczerze mówiąc, rozważam dość śmiałą, niebanalną koncepcję. Obiecałem sobie, że nikomu się nie wygadam, póki nie zdobędę większej wiedzy w tym temacie.
Carr uśmiechnął się do swoich wspomnień.
— Chyba rozumiem, co pan czuje — powiedział. — Mam żywo w pamięci straszliwe konsekwencje pewnego oświadczenia. Powiedziałem, że umiem przeprowadzić trysekcję dowolnego kąta. Wprawdzie chodziłem wtedy do siódmej klasy — dorzucił pośpiesznie. — Nauczyciel pocił się przez pół godziny — dokończył z odcieniem dumy. Kiedy znowu przemówił, odezwała się w nim cwaniacka chłopięca ciekawość: — Tak czy owak, zaintrygowały mnie te symbole. Mogą się odnosić… hm… do wszystkiego.