— Przykro mi. Wiem, że proszę o wiele.
— Ależ nie szkodzi, nie szkodzi. — Obracając w palcach ołówek, raz jeszcze popatrzył na kartkę. Jakiś szczegół przykuł jego uwagę. — Hm… naprawdę ciekawe. Wcześniej tego nie zauważyłem. — Zaczął machać ołówkiem nad papierem, wprawnie porządkować składniki, zapisywać nowe równania. Pionowa bruzdka między jego brwiami wyraźnie się pogłębiła. Zapomniał o bożym świecie.
Norman odchylił się na krześle z niemym westchnieniem ulgi. Czuł się wyzuty z sił, piekły go oczy. Tych pięć kartek stanowiło owoc dwudziestu godzin wytężonej pracy. Noc z wtorku na środę, a potem poranek i tak do popołudnia. Trwałoby to jeszcze dłużej, gdyby Tansy nie notowała tego, co dyktował. Zdał się bez zastrzeżeń na jej stuprocentowo skuteczny automatyzm.
Z zafascynowaniem obserwował, jak zwinne palce starego profesora zapisują na świeżej kartce papieru nowo wyprowadzone równania. Ich bystre, uporządkowane ruchy podkreślały dostojną, klasztorną ciszę ciasnego gabinetu.
Oto — pomyślał półsennie — osobliwość, która urąga zdrowemu rozsądkowi: nie dość, że udawał wiarę w czarną magię, by pogonić kota trzem przesądnym psychopatkom, które doprowadziły jego żonę do załamania nerwowego, to jeszcze w imię tejże wiary sięgał do najgłębszych korzeni logiki symbolicznej. Logika symboliczna porządkuje sprzeczności i dwuznaczności czarodziejskich zaklęć! Cóżby rzekł Carr, gdyby mu powiedziano, czym naprawdę są „opisane obiekty”?!
A jednak tylko poprzez powołanie się na niekwestionowany prestiż wyższej matematyki mógł przekonać Tansy, że jest w stanie stworzyć potężne zaklęcia, którymi pokona jej wrogów. W gruncie rzeczy, na tym właśnie zasadzała się magia. Żeby zwyciężyć konkurencję, czarownicy próbowali wprowadzić do swoich praktyk najnowsze zdobycze wiedzy. Bo czymże jest magia, jeśli nie walką o przywództwo w królestwie mistycyzmu? I kimże jest czarownik, jeśli nie szczwanym lisem, który mentalnie odskoczył od swoich pobratymców?
Absurdalna historia (w jego umęczonej głowie świat uzyskiwał komiczne oblicze): kobietę, która częściowo wierzy w czary, doprowadzają do utraty zmysłów trzy inne kobiety, które mocno wierzą w czary, jeśli wierzą w ogóle. Ich intrygom przeciwstawia się mąż, który absolutnie nie wierzy, lecz udaje, że wierzy bezkrytycznie… i postanawia działać zgodnie z zasadami tej wiary.
Albo inaczej (otępiały umysł skłaniał się ku sennym majakom, gdy rozbrajająca matematyczna prostota otoczenia krzesała w wyobraźni wizję przestrzeni absolutnej i otwierającej się na wskroś nieskończoności): może zamiast oszukiwać się sztywnymi wyjaśnieniami, należałoby przyjąć, że Tansy ma coś, co można nazwać duszą, która została jej skradziona przez wiedźmę Evelyn Sawtelle, a następnie przejęta przez grubą Huldę Gunnison. On zaś poszukiwał zaklęcia, które…
Energicznie otrząsnął się z senności, by wrócić do świata racjonalnych wyjaśnień. Carr podsunął mu kartkę papieru i zajął się drugą z pięciu.
— Już pan znalazł pierwsze podstawowe równania? — zapytał z niedowierzaniem Norman.
Carr wyglądał na zdenerwowanego tym, że mu się przeszkadza.
— Oczywiście, że tak. — Znów wywijał ołówkiem, lecz zaraz przestał i spojrzał spod oka na Normana. — Tamto ostatnie równanie, najkrótsze. Prawdę powiedziawszy, z początku nie wierzyłem, że je wyprowadzę, ale pańskie obiekty i relacje mają w sobie jakiś głębszy sens. — Po tych słowach puścił w ruch ołówek.
Norman wzdrygnął się, patrząc na króciutkie ostateczne równanie. Zastanawiał się nad jego wymową. Żeby się dowiedzieć, musiałby zastosować swój szyfr, czego tutaj nie chciał robić.
— Przepraszam, że tak pana męczę — bąknął.
Carr zerknął nań przelotnie.
— Nie ma za co przepraszać, dla mnie to frajda. Zawsze miałem smykałkę do tych rzeczy.
Późnym popołudniem robiło się szaro. Norman włączył górne światło, za co pochłonięty pracą Carr podziękował ledwie widocznym kiwnięciem głowy. Ołówek w jego dłoni szalał. Już cztery kartki leżały przed Normanem. Profesor był o krok od uporania się z ostatnią, kiedy otworzyły się drzwi.
— Linthicum! — rozległ się słodki głosik, pozbawiony choćby cienia irytacji. — Co ty wyprawiasz? Czekałam na dole pół godziny.
— Wybacz, kochanie — odparł profesor, spoglądając na zegarek i na swoją żonę — ale tak mnie to wciągnęło…
Spostrzegła Normana.
— O, nie wiedziałam, że masz gościa. Cóż sobie pomyśli teraz profesor Saylor? Można odnieść wrażenie, że jestem tyranem w tym domu.
Opatrzyła swoją wypowiedź tak czarującym uśmiechem, że Norman zaprzeczył równie szybko jak Carr.
— Profesor Saylor jest… śmiertelnie zmęczony — stwierdziła, świdrując spojrzeniem Normana. — Mam nadzieję, Linthicum, że go nie zamęczasz.
— Ależ skąd, kochanie. Sam wszystko przeliczam — odpowiedział jej mąż.
Obeszła biurko i stanęła nad nim.
— Co to? — zapytała przyjemnym głosem.
— Nie wiem. — Wyprostował się, puścił oko do Normana i mówił dalej: — Przypuszczam, że dzięki tym symbolom profesor Saylor zamierza zrewolucjonizować socjologię. Wszystko trzyma w ścisłej tajemnicy, więc nie mam pojęcia, co opisują te symbole. Po prostu robię za mózg elektronowy.
Pani Carr skinęła głową, grzecznie prosząc o pozwolenie, po czym sięgnęła po jedną z kartek i wytężyła wzrok za grubymi szkłami. Zdeprymowana rzędami zawiłych symboli, szybko ją odłożyła.
— Matematyka nie jest moją mocną stroną — wyjaśniła. — Słabo się uczyłam.
— Bzdury, Flora — zaoponował Carr. — Kiedy idziemy na targ, podliczasz rachunek o wiele szybciej niż ja. Mimo że próbuję cię wyprzedzić.
— Przecież to taka błahostka — powiedziała, ucieszona.
— To mi zajmie jeszcze pięć minutek — orzekł, wracając do swoich obliczeń.
— Profesorze Taylor — zwróciła się półszeptem do Normana. — Byłby pan łaskaw przekazać Tansy wiadomość? Zapraszam ją na brydża w czwartek wieczór, czyli jutro. Przyjdzie Hulda Gunnison i Evelyn Sawtelle. Linthicumowi wypadło zebranie.
— Chętnie przekażę — odparł. — Tylko nie wiem, czy da radę przyjść. — I opowiedział, jak to się czymś zatruli.
— Och, to okropne, naprawdę! To może ją odwiedzę, w czymś pomogę…
— Dziękuję, ale już ktoś jej dogląda — skłamał.
— Bardzo mądrze.
Pani Carr przyjrzała się wnikliwie Normanowi, jakby chciała dojść do źródła tej jego mądrości. Krępowało go jej natarczywe spojrzenie; wydawało się jednocześnie naiwne i drapieżne. Gdyby patrzyła tak któraś z jego studentek, pewnie by się nie zdziwił, ale ta stara kobieta?
Carr odłożył ołówek.
— Proszę — oświadczył. — Skończyłem.
Norman wylewnie podziękował i zgarnął wszystkie kartki.
— Żaden kłopot — zapewnił go Carr. — Umilił mi pan popołudnie. I muszę przyznać, że płonę z ciekawości.
— Linthicum ma słabość do matematycznych łamigłówek — stwierdziła pani Carr. — Raz nawet — ciągnęła z ironiczną pobłażliwością — porobił tabelki do wyścigów konnych.
— No tak… jako konkretny przykład zastosowania rachunku prawdopodobieństwa — wyjaśnił pośpiesznie z równie ironicznym uśmiechem.