Norman sztywno pokiwał głową. Tak samo kiwał na konsultacjach ze studentami, ilekroć po — zdawałoby się — godzinach mozolnej dyskusji na zasępionej twarzy obiecującego młodziana pojawiały się pierwsze przebłyski zrozumienia. Pochylił się w jej stronę.
— Ale po co?
— Chroniłam ciebie i twoją karierę — odparła ze spuszczonym wzrokiem.
— Doskonale wiesz, skąd się biorą zabobony. Jak mogłaś uwierzyć?… — Nie mówił już głośno. Raczej chłodno, niczym prawnik.
Wzdrygnęła się.
— Nie wiem… Z jednej strony masz rację. Ale jeśli pragniesz z całego serca, żeby coś się stało lub nie stało komuś, kogo kochasz… Robiłam to samo, co miliony przede mną… Nawiasem mówiąc, Norm, moje działania odnosiły skutek. Na ogó.
— Zrozum — ciągnął rzeczowo — właśnie te wyjątki dowodzą, że twoje działania do niczego nie prowadzą. Że to czy tamto udaje ci się tylko przez przypadek.
— Nie byłabym tego taka pewna — odpowiedziała z lekkim zniecierpliwieniem. — Mogły działać siły przeciwne… — Odwróciła się do niego z werwą. — Sama już nie wiem, w co wierzyć! Nie miałam dowodów na to, że zaklęcia naprawdę działają. Nie dało się tego stwierdzić. W dodatku bałam się przestać, kiedy już zaczęłam.
— Parałaś się tym przez te wszystkie lata?
Kiwnęła głową markotnie.
— Odkąd przyjechaliśmy do Hempnell.
Wpatrywał się w nią świdrującym wzrokiem. Wręcz nie mieściło mu się w głowie, że gdzieś we wnętrzu tej poukładanej, nowoczesnej osoby, którą znał od najintymniejszej strony, zachował się rozległy, niezbadany obszar — terytorium przynależne opisywanym w książkach pradawnym gusłom, żywcem wzięte z epoki kamiennej, najzupełniej mu obce, pogrążone w mroku, opanowane przez strach, targane nieujarzmionymi wichrami. Próbował sobie wyobrazić, jak Tansy mamrocze zaklęcia, szyje flanelowe woreczki w blasku świec, a w poszukiwaniu składników zapuszcza się na cmentarze i jeszcze w Bóg wie jakie miejsca. Wszystko to przechodziło ludzkie pojęcie, a jednak działo się… tuż pod jego nosem.
Jedyną lekko podejrzaną rzeczą, którą zauważył w zachowaniu żony, były jej samotne „spacerki”. Jeśli kiedykolwiek myślał o niej w związku z przesądami, zawsze dochodził do wniosku — nie bez cienia dumy — że jak na kobietę ma wyjątkowo racjonalne podejście do życia.
— Norm, czuję się taka rozbita i nieszczęśliwa — odezwała się. — Nie wiem, co powiedzieć i od czego zacząć.
— Opowiedz, jak do tego doszło, wszystko od początku — zaproponował z profesorską logiką.
Godzina 19:54. Nadal siedzieli na wersalce. W pomieszczeniu panował półmrok, w którym majaczyły wydłużone owale diabelskich masek i odcinało się bladością oblicze Tansy. Norman nie widział rysów twarzy, ale po głosie poznał, że się ożywiła.
— Czekaj no — przerwał. — Chcę mieć pewność. A więc bardzo się bałaś, kiedy przyjechaliśmy do Hempnell, żeby omówić warunki pracy, zanim ruszyłem na południe z Bractwem Hazelton?
— Dokładnie tak było. Okropne miejsce, myślałam. Ludzie patrzą wilkiem i zadzierają nosa. Dali mi odczuć, że nie sprawdzę się w roli żony wykładowcy. Sama nie wiem, kto bardziej mi dopiekał: czy Hulda Gunnison, kiedy mierzyła mnie tym swoim pogardliwym wzrokiem, mówiąc chłodno: „Ujdzie w tłumie”, czy stara pani Carr, kiedy głaskała mnie po ręce ze słowami: „Wiem, że będziesz tu z mężem szczęśliwa. Jesteście młodzi, ale u nas się lubi młodych, miłych ludzi”. Wobec tych kobiet czułam się bezbronna. I martwiłam się o twoją karierę.
— No tak. A kiedy zaciągnąłem cię na południe, w najbardziej zabobonny region w całym kraju, gdzie w dzień i w nocy miałaś kontakt z magią, z otwartymi ramionami przyjęłaś obietnicę łatwiejszego życia.
Zaśmiała się bez przekonania.
— Nie wiem, czy z otwartymi ramionami, w każdym razie byłam pod wrażeniem. Czerpałam pełnymi garściami. Cały czas siedziało mi gdzieś w podświadomości, że kiedyś będę tego potrzebować. Jesienią, po powrocie do Hempnell, pozbyłam się wątpliwości.
Pokiwał głową. To by pasowało. Czy nie wydawało mu się dziwne, że po ślubie oddała się nudnym zajęciom sekretarki bez słowa skargi, z absolutnym entuzjazmem?
— Ale chyba nie posługiwałaś się zaklęciami — ciągnął — póki wtedy zimą nie zachorowałem na zapalenie płuc?
— Nie. Wcześniej był to jedynie zbiór mało konkretnych wyobrażeń. Jakieś bzdety, które wygadywałam, budząc się w środku nocy, i rzeczy, których instynktownie unikałam, bo przynoszą pecha. Nie zamiatałam schodów przed zmierzchem, nie krzyżowałam noży i widelców. A potem, kiedy dostałeś zapalenia płuc… Sam wiesz, kiedy ukochana osoba może umrzeć, chwytasz się wszystkiego.
— Oczywiście. — Na chwilę w jego głosie pojawiło się współczucie, lecz zaraz powrócił ton zapożyczony z sali wykładowej. — Chociaż przypuszczam, że dopiero po mojej wygranej kłótni z Pollardem o wychowanie seksualne, a zwłaszcza po tym jak w 1931 roku świetne recenzje zebrała moja książka, naprawdę uwierzyłaś, że twoja magia działa.
— Zgadza się.
Odchylił się na oparcie.
— Boże…
— O co ci chodzi, kochanie? Chyba nie sądzisz, że ta książka zawdzięcza swój sukces tylko mnie?
Na poły się zaśmiał, na poły prychnął.
— Ależ skądże znowu… — Zastanowił się. — No dobrze, zawędrowaliśmy do roku 1930. Co było dalej?
Godzina 20:58. Norman sięgnął do kontaktu i zapalił światło. Musiał zmrużyć oczy. Tansy spuściła wzrok. Wstał i roztarł ścierpnięty kark.
— Wkurza mnie to — oświadczył — że stopniowo zawładnęło to całym twoim życiem. Teraz już nie zrobisz najmniejszego kroku, to znaczy nie pozwolisz mi zrobić kroku bez użycia jakiegoś ochronnego zaklęcia. To zakrawa na jakąś… — Paranoję, miał zamiar dodać.
A Tansy ciągnęła ściszonym, ochrypłym głosem:
— Nie zapinam się na zamek, tylko haczyki z pętelką, bo na haczyk łapią się złe duchy. A lustereczka na kapeluszach, torebkach, sukienkach… Słusznie się domyślasz. To tybetańska magia, służąca ochronie przed nieszczęśliwymi wypadkami.
Stanął z nią twarzą w twarz.
— Powiedz mi, ale tak szczerze, co cię do tego skłoniło?
— Właśnie ci powiedziałam.
— Wiem, ale czemu to ciągnęłaś przez te wszystkie lata? Przecież podejrzewałaś, że to urojenia. Innej kobiecie może bym się nie dziwił, ale tobie…
Zawahała się.
— Wiem, co o mnie pomyślisz: staroświecka romantyczka. Tak czy owak uważam, że kobiety są bliżej natury niż mężczyźni, że ciągle w nich drzemią pierwotne uczucia. — I dalej bez chwili wytchnienia: — Dochodzą do tego wspomnienia z dzieciństwa. Dziwaczne, poronione pomysły, pojawiające się po kazaniach ojca. Historie, które opowiadała nam pewna stara babka. Płotki.
Prowincjonalna mentalność? — zastanawiał sie Norman. Odpowiednie warunki do zdrowego rozwoju psychicznego, akurat!
— I jeszcze… jeszcze tysiąc innych rzeczy. Opowiem ci o nich.
— Fajnie. — Położył jej rękę na ramieniu. — Ale może byśmy w tym czasie coś przegryźli?
Godzina 21:17. Siedzieli zwróceni do siebie w sympatycznej biało-czerwonej kuchni. Na stole nietknięte kanapki i opróżnione do połowy filiżanki czarnej kawy. Od razu widać, że role się odwróciły. Teraz Norman uciekał wzrokiem w bok, a ona badawczo śledziła rysy jego twarzy.