Norman zauważył, że Gunnison z powściąganą ciekawością zerka na opatrunek pod jego lewym okiem i drugi podobny koło nosa. Nie zamierzał się jednak tłumaczyć.
Dziekan przez chwilę wiercił się na krześle, aż znalazł sobie wygodną pozycję.
— Słuchaj, Norman. Mam przeczucie, że coś ci się nie układa. Kiedyś powiedziałbym, że łatwo się z tego wywiniesz, wszak jesteś jednym z naszych najlepszych profesorów, lecz tym razem mam przeczucie, że coś ci się nie układa na całej linii.
Za tymi słowami kryła się oczywista propozycja, z pewnością uczyniona w dobrej wierze. Tym niemniej Norman tylko przez sekundę rozważał, czyby nie uchylić rąbka tajemnicy. Równie dobrze mógł iść do sądu ze swoimi kłopotami. W barwach tak żywych, jakby miał omamy ze zmęczenia, wyobrażał sobie reakcję na sali sądowej.
Dajmy na to, że Tansy — jeszcze w stanie sprzed napadu agresji — siedzi w ławie świadków. „A zatem, pani Saylor, mam przyjąć, że ukradziono pani duszę?”. „Tak”. „Jest pani świadoma braku duszy?”. „Nie, nie jestem niczego świadoma”. „Niczego świadoma? Nie znaczy to chyba, że straciła pani świadomość?” „Właśnie że tak. Nie widzę i nie słyszę”. „Czyli nie widzi mnie pani i nie słyszy?”. „Zgadza się”. „W takim razie skąd pani…?”. Uderza młotkiem. „Jeśli nie ustaną zaraz te chichoty, każę opróżnić salę!”. Lub pani Gunnison na ławie świadków, gdy on zwraca się do sądu z natchnioną przemową: „Panowie, spójrzcie tylko w jej oczy! Błagam, przyjrzyjcie się uważnie! Tam jest dusza mojej żony, na pewno ją zobaczycie!”
— Co z tobą, Norman? — zapytał Gunnison. Zmieszała go szczera troska w jego głosie. Zdjęty nagłą sennością, niemrawo próbował zebrać się na odpowiedź.
Do gabinetu weszła pani Gunnison.
— Witam. Dobrze, że się wreszcie spotkaliście. — Obrzuciła Normana protekcjonalnym spojrzeniem. — Pan to chyba nie spał przez dwie ostatnie noce — stwierdziła szorstko. — Twarz wygląda okropnie. Kocisko pana w końcu podrapało?
Gunnison roześmiał się; zawsze go bawiła bezpośredniość żony.
— Co za kobieta. Kocha psy, nienawidzi kotów. Ale ma rację, musisz się wyspać.
Jej widok i głos brutalnie otrzeźwiły Normana. Wydawała się rześka, jakby codziennie spała przez dziesięć godzin. Drogi, zielony kostium podkreślał jej rudą fryzurę i dodawał szlachetnej urody. Zapomniała oderwać metkę i niestarannie zapięła guziki, co stwarzało efekt beztroskiej niedbałości wszechwładnego monarchy, którego nie obowiązują ogólnie przyjęte normy zachowania. Choć raz nie miała przy sobie wypchanej torebki. Serce w nim załomotało.
Bał się spojrzeć jej w oczy. Podniósł się z krzesła.
— Nie idź jeszcze, Norman — powstrzymał go Gunnison. — Zostało sporo spraw do omówienia.
— No właśnie, czemu pan nie zostanie? — poparła go żona.
— Wybaczcie, wpadnę do was po południu, jeśli znajdziecie chwilkę czasu. Najdalej jutro rano.
— Proszę nie zapomnieć — rzekł poważnie Gunnison. — Zebranie zarządu jutro po południu.
Pani Gunnison zajęła zwolnione krzesło.
— Proszę pozdrowić Tansy. Pogadam sobie z nią dziś wieczorem u Carrów… jeśli oczywiście wydobrzeje do tego czasu.
Norman pokiwał głową, po czym wyszedł szybkim krokiem i zamknął za sobą drzwi.
Nim oderwał rękę od klamki, dostrzegł zieloną torebkę pani Gunnison. Leżała na stole w sekretariacie, przed gablotą z kroplami księcia Ruperta i innymi osobliwościami. Znowu serce w nim mocniej zabiło.
W sekretariacie znajdowała się tylko pracująca tam studentka. Podszedł do biurka.
— Panno Miller, byłaby pani tak dobra i przyniosła mi arkusze ocen paru studentów? — I wyrzucił z siebie sześć nazwisk.
— Arkusze są w biurze nagrań, panie profesorze — odrzekła niezdecydowanie.
— Wiem. Proszę im powiedzieć, że ja panią wysłałem. Chcę przejrzeć te arkusze z panem Gunnisonem.
Posłusznie zapisała nazwiska.
Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, otworzył górną szufladkę w biurku, gdzie — o czym wiedział — znajdowały się klucze do gabloty.
Kilka minut później wyszła pani Gunnison.
— Zdawało mi się, że pan wychodzi! — zawołała ostro i dodała na swój bezczelny sposób: — Czekasz pan, aż wyjdę, żeby rozmówić się z Haroldem bez świadków?
Nie odpowiedział, tylko spojrzał na jej nos.
Zabrała torebkę.
— Doprawdy, nie ma sensu robić z tego wielkiej tajemnicy — powiedziała. — Wiem tyle samo co on o pańskich kłopotach. Nawet o wiele więcej. Szczerze mówiąc, są dosyć poważne. — W jej głosie pobrzmiewała arogancja zwycięzcy. Uśmiechnęła się do niego.
Nadal patrzył na jej nos.
— I proszę nie udawać, że się pan nie martwi — ciągnęła, wyraźnie poirytowana jego milczeniem. — Dobrze wiem, że się pan martwi. A jutro Pollard zażąda pańskiego zwolnienia. Na co się pan gapi?
— Na nic — odparł prędko, odwracając wzrok.
Pełna wątpliwości, pociągnęła nosem. Wyciągnęła lusterko, przez chwilę patrzyła na niego podejrzliwie, po czym uniosła je i zaczęła uważnie oglądać swoją twarz.
Norman miał wrażenie, że wskazówka sekundowa ściennego zegara stoi w miejscu.
Mówiąc cicho, lecz szybko, tonem na tyle zdawkowym, że pani Gunnison nawet się nie odwróciła, powiedział:
— Wiem, że ukradła pani duszę mojej żony. I wiem, jak to pani zrobiła. Już się trochę orientuję w tym temacie. Oto przykład: stoi pani w jednym pomieszczeniu z osobą, której chce pani zabrać duszę. Osoba przypadkiem patrzy w lustro, a lustro pęka, kiedy jest w nim odbicie. Wówczas…
Z cichym, srebrzystym brzękiem lusterko w dłoni pani Gunnison zamieniło się w chmurkę migotliwego pyłu.
W tym samym momencie Norman poczuł ciężar w myślach, namacalną ciemność zagnieżdżoną w jego głowie.
Z ust pani Gunnison wyrwał się krótki jęk strachu i zdumienia. Na twarzy rozlał się tępy, idiotyczny wyraz — skutek zwiotczenia mięśni.
Norman podszedł i chwycił ją za rękę. Najpierw spojrzała na niego pustym wzrokiem, a potem pochyliła się w przód. Zrobiła jeden krok i po chwili drugi.
— Idziemy. To pani ostatnia szansa.
Gdy ruszyła za nim korytarzem, aż zadrżał, nie mogąc uwierzyć w swój sukces. Przy schodach spotkali pannę Miller, wracającą z naręczem arkuszy.
— Bardzo przepraszam, że sprawiłem kłopot — powiedział — ale się okazało, że nie są potrzebne. Proszę je odnieść do biura nagrań.
Dziewczyna kiwnęła głową z przyjemnym, lecz nieco zgryźliwym uśmiechem.
— Ech, ci profesorowie!
Kiedy wyprowadzał z budynku administracji zadziwiająco pokorną panią Gunnison, na jego myśli wciąż napierała osobliwa ciemność. Nigdy w życiu nie doświadczył czegoś podobnego.
Raptem powstała szczelina w ciemnościach, jakby chmury burzowe rozstąpiły się o zachodzie słońca, przepuszczając wąski snop czerwonego światła. Tyle że czarne chmury siedziały w jego umyśle, a czerwone światło reprezentowało bezsilną złość i wulgarne wyzwiska. Wszystko to było mu znajome.
Jego umysł uciekał od tego. Miasteczko studenckie chwiało się i rozmywało, oświetlone nikłą czerwoną łuną.
Jeżeli jest coś takiego jak podwójna osobowość, pomyślał, i jeżeli w murze między tymi osobowościami pojawia się wyrwa…
Ale to absurd!
Raptem zjawiło się następne wspomnienie: słowa, które wyszły z ust Tansy w przedziale pociągu. „Naturalnym środowiskiem duszy jest ludzki mózg”. Oraz: „Jeżeli nie zdoła wrócić do człowieka, nieprzeparta siła ciągnie ją do innego, niezależnie od tego, czy ten ktoś ma już duszę. Uwięziona w mózgu porywacza…”