— Musisz ją powstrzymać, Norman. Musisz ją powstrzymać i jest na to tylko jeden sposób. — Nie odrywając od niego wzroku, wstała i wycofała się z pokoju.
Jej spojrzenie musiało mieć hipnotyczne właściwości, powstałe najpewniej wskutek przerażenia, ponieważ odniósł wrażenie, że ledwo zniknęła za drzwiami, a już wciskała mu do ręki zimny, kanciasty przedmiot.
— Musisz działać szybko — mówiła. — Jeśli się zawahasz choćby na momencik, jeśli pozwolisz, by przewierciła cię wzrokiem, będziesz zgubiony, a wraz z tobą ja… na wieki. Wiesz, jak kobra pluje jadem w oczy. Nie ma wielkiej różnicy. Przygotuj się, Norman. Ona zaraz tu będzie.
Na chodniku przed domem rozległy się czyjeś szybkie kroki. Otworzyły się drzwi wejściowe. Tansy nagle przywarła do niego, aż poczuł wyraźnie jej piersi. Wilgotnymi ustami odszukała jego usta. Niemalże brutalnie odwzajemnił pocałunek.
— Tylko się pośpiesz, kochany — szepnęła z bliska.
Ktoś szedł korytarzem. Norman uniósł pistolet. Zauważył, że sypialnia tonie w półmroku; Tansy opuściła żaluzje. Drzwi sypialni otworzyły się do środka. Na tle jasnego korytarza rysowała się szara, chuda sylwetka. Na wprost przed muszką pistoletu ustawiła się mizerna twarz w grubych okularach. Norman przymierzał się do naciśnięcia spustu.
Postać lekko pokręciła siwą głową.
— Prędzej, Norman, prędzej! — naglił z tyłu nerwowy głos.
Szara postać w drzwiach stała nieporuszenie. Pistolet zadrżał, a potem nagle obrócił się w stronę Tansy.
— Norman!!!
21
Cichy, niespokojny wietrzyk wzruszał liście dębu, stojącego niby rosły gwardzista przed wąskim domem Carrów. Wśród ciemnych konarów mrugała dziewicza i nieskazitelna biel ścian, co skłaniało sąsiadów do żartów, że kiedy wszyscy śpią, staruszka pucuje dom ścierką na długim kiju. Widać było wiele dowodów serdecznej troskliwości o dostojny, wiekowy budynek. Wydzielał nawet swą woń — niczym stary kufer, w którym kapitan klipra przywiózł wyszukane przyprawy z wojaży po morzach chińskich.
Dom stał frontem do miasteczka studenckiego. Gdy patrzyły na niego dziewczęta idące na zajęcia, w ich pamięci odżywały wspomnienia spędzonych w nim wieczorów. Siadywały tam na krzesłach z prostym oparciem, potulne i grzeczne, podczas gdy drewno paliło się przyjemnie na błyszczącym, mosiężnym ruszcie w białym kominku. Gospodyni zaś opowiadała przedziwne historie, kończące się niespodziewanymi pointami, przy których śmiały się do rozpuku. A do cynamonowej herbaty podawała przepyszne pierniczki.
W korytarzu zapaliło się światło; blask sączący się przez świetlik malował ozdobną poręcz werandy wzorem kraty. Pod świetlikiem otworzyły się białe, eleganckie drzwi.
— Wychodzę, Flora! — krzyknął profesor Carr. — Twoim partnerom do brydża coś dzisiaj nieśpieszno!
— Zaraz będą — popłynęła korytarzem dźwięczna odpowiedź. — Pa, pa, Linthicum!
Profesor Carr zamknął drzwi. Żałował, że nie pogra sobie w karty. Cóż, nie można mieć wszystkiego, a referat młodego Rayforda o teorii liczb pierwszych zapowiadał się naprawdę interesująco. Jego kroki rozbrzmiewały najpierw na brukowanym chodniczku, obsadzonym, niczym staromodną koronką, białymi kwiatuszkami. Potem przycichły na betonowych płytach i w końcu zamarły w oddali.
Na tyły domu zajechało auto. Dał się słyszeć szurgot, jakby coś wywlekano z bagażnika, po czym rozległy się ciężkie stąpnięcia. Otworzyły się drzwi od podwórza i na moment w prostokącie światła zarysowała się postać mężczyzny, dźwigającego na ramionach jakiś bezkształtny tobół, który mógłby być obwiązaną kobietą, gdyby nie to, że tego rodzaju tajemnicze, szemrane zdarzenia nie miały prawa dziać się w domu Carrów, o czym zaświadczy każdy sąsiad. Potem drzwi się zamknęły i przez długi czas panowała cisza, tylko wietrzyk igrał liśćmi dębu.
Z rozrzutnym marnotrawstwem gumy na frontowym podjeździe gwałtownie zahamował czarny studebaker. Wysiadła pani Gunnison.
— Pośpiesz się, Evelyn — powiedziała. — Przez ciebie znowu się spóźniamy. Wiesz, że tego nie lubi.
— Szybciej już nie mogę — odparła żałośnie jej towarzyszka. Ledwie otworzyły się eleganckie drzwi, zaleciało korzenną wonią.
— Moje drogie, późno się zjawiacie — rozległ się dźwięczny, wesoły głos. — Tym razem wam wybaczę, bo mam niespodziankę. Pokażę wam, chodźcie.
Podążyły do salonu za wątłą postacią w szeleszczącej jedwabnej sukience. Za przykrytym haftowaną serwetą stolikiem do brydża, na którym położono dwie kryształowe patery z ciasteczkami, stał Norman Saylor. Nawet w połączonym blasku lamp i kominka na jego twarzy nie widać było żadnych uczuć.
— Tansy nie mogła przyjść, więc zgodził się być czwartym do brydża — wyjaśniła pani Carr. — Miła niespodzianka, prawda? I czyż to nie miłe ze strony profesora Saylora?
Pani Gunnison przez chwilę zbierała się na odwagę:
— No, nie jestem przekonana, czy to najlepszy pomysł — powiedziała w końcu.
— A kogo obchodzą twoje przekonania?! — padła reprymenda. Pani Carr stała wyprostowana. — Siadajcie!
Kiedy zajęły miejsca przy stoliku, gospodyni wyciągnęła z talii kilka kart.
— To wy dwie — rzekła głosem jak zawsze srebrzystym i słodkim. — Położyła obok siebie damę trefl i damę karo. — A to profesor Saylor. — Dołożyła króla kier. — A to ja. — Położyła damę pik tak, że przykryła częściowo pozostałe trzy karty. — A tu na boku dama kier, czyli Tansy Saylor. Oto co zamierzam zrobić. — Przesunęła damę kier tak, by całkowicie zakryć damę pik. — Nie rozumiecie, co? Cóż, jest w tym ukryty sens, lecz nie jesteście zbytnio rozgarnięte. Zaraz zrozumiecie. Właśnie odbyłam nad wyraz interesującą rozmowę z profesorem Saylorem. O jego pracy. Prawda, profesorze? — Gdy kiwnął głową, ciągnęła: — Dokonał fascynującego odkrycia. Okazuje się, że istnieją prawa rządzące sprawami, którymi się zajmujemy. Mężczyźni są na swój sposób bardzo sprytni, nie sądzicie? Z życzliwości podzielił sie ze mną całą swoją wiedzą. Nawet wam się nie śniło, o ile prostsze i bezpieczniejsze może być teraz nasze życie. No i skuteczność. W dzisiejszych czasach wszystko zależy od skuteczności. Ba, profesor Saylor przygotował dla mnie pewne rzeczy. Nie powiem wam co, ale mam po jednej dla was i jeszcze dla kogoś. I nie są to prezenty, bo zachowam je dla siebie. Jeśli któraś z was będzie niegrzeczną dziewczynką, dzięki nim z łatwością odbiorę wam cząstkę życia. Wiecie, o jakiej cząstce mowa. A teraz wydarzy się coś, dzięki czemu będę mogła w przyszłości zacieśnić współpracę z profesorem Saylorem. Jak bardzo zacieśnić, nie macie pojęcia. Pomożecie mi, od tego tu jesteście. Otwórz drzwi do jadalni, Norman.
Były to staroświeckie drzwi przesuwne, lśniące białą farbą. Powoli je odsunął.
— Proszę — powiedziała pani Carr. — Wieczór niespodzianek!
Ciało było przywiązane do krzesła. Tansy Saylor wytrzeszczała na nich oczy znad knebla z bezsilną wściekłością.
Evelyn Sawtelle uniosła się z krzesła, tłumiąc okrzyk zgrozy.
— Tylko bez histerii, Evelyn — napomniała ją pani Carr. — W środku siedzi dusza.
Evelyn klapnęła na siedzenie z drżącymi ustami. Pani Gunnison pobladła, lecz zapanowała nad sobą i wsparła łokcie na stoliku.
— Nie podoba mi się to — oświadczyła. — Za duże ryzyko.
— Jestem gotowa na ryzyko, moja droga, na jakie jeszcze tydzień temu bym się nie odważyła — powiedziała słodko pani Carr. — W tej sprawie niezbędna jest wasza pomoc. Oczywiście, jeśli nie chcecie pomagać, wasza wola. Tylko mam nadzieję, że liczycie się z konsekwencjami.