Выбрать главу

Przyszła kolej na resztę mieszkania. Tansy zwijała się jak w ukropie: śmigała z pokoju do pokoju, wyciągając flanelowe woreczki z tapicerki w krześle, spod stołowych blatów, z wazonów. Norman zachodził w głowę, jak to się stało, że w ciągu ponad dziesięciu lat, odkąd tu mieszkali, nie znalazł ani jednego.

— Jak na wyprawie po skarby, co? — powiedziała ze smutnym uśmiechem.

Także na zewnątrz były amulety: pod schodami u drzwi z dwóch stron domu, w garażu i w samochodzie. Z każdym przedmiotem ginącym w ogniu, który rozpalił w salonie, Norman odczuwał większą ulgę. Na koniec Tansy rozpruła jego poduszki i wyłowiła z pierza dwa skołtunione twory ze związanych nitką piórek.

— Widzisz? To serce, a to kotwica — wyjaśniła. — Dla bezpieczeństwa. To powszechne czary w Nowym Orleanie. Od lat gdziekolwiek się ruszyłeś, byłeś w zasięgu moich zaklęć ochronnych.

Figurki z piórek wpadły w ogień.

— I już — powiedziała. — Poczułeś różnicę?

— Nie, a powinienem?

Pokręciła głową.

— To były ostatnie. Jeśli moje zaklęcia naprawdę przeciwstawiały się wrogim siłom…

Zaśmiał się pobłażliwie, lecz spytał twardym tonem:

— Na pewno poszły wszystkie? A może coś przeoczyłaś?

— Nie przeoczyłam. Nie zostało nic w domu ani przed domem. Dalej zaś niczego nie chowałam, bo bałam się… zakłóceń. Policzyłam wszystko w pamięci z dziesięć razy. Skończyło się. — Popatrzyła w ogień. — Puf i nie ma. A teraz jestem skonana — dodała. — Zaraz się kładę. — Nagle wybuchła śmiechem. — Ale najpierw muszę zszyć poduszki, bo będziemy mieli pierze w całym domu.

Otoczył ją ramionami.

— Już w porządku?

— Tak, kochanie. Mam do ciebie tylko jedną prośbę: nie wspominajmy o tym przez parę dni, nawet jednym słowem. Jestem jeszcze za słaba. Obiecujesz, Norm?

Przytulił ją mocniej.

— Z całego serca, najdroższa.

3

Siedział pochylony na skraju wysłużonego skórzanego fotela. Bawiąc się szczątkami w palenisku, drapał zębem pogrzebacza rozżarzoną deskę, aż rozpadła się na migoczące węgielki, nad którymi kołysały się prawie niewidoczne niebieskie ogniki.

Na ziemi obok niego, z głową między wyciągniętymi łapami, przyglądał się płomieniom kot.

Czuł się zmęczony. Dawno powinien się położyć za przykładem Tansy, ale chciał pobyć sam na sam ze swoimi myślami. Czasem wydawał mu się uciążliwy ów zawodowy nawyk, polegający na gruntownym rozpatrywaniu każdej sytuacji, skrupulatnym rozważaniu wszelkich plusów i minusów, docieraniu do najgłębszych zakamarków jak w sklepowym koszu na ubrania. Podczas gdy ona wyłączyła myśli jak światło i bachnęła się do łóżka. Cała Tansy! A może po prostu lepiej zestrojony, intensywniej pracujący kobiecy organizm?

Tak czy inaczej, postąpiła mądrze i z wyczuciem. I znowu: cała Tansy. Zawsze umiała właściwie ocenić sytuację. Zawsze prędzej czy później słuchała głosu rozsądku. Czy w podobnych okolicznościach odważyłby się na rzeczową dyskusję z inną kobietą? I twardo stąpała po ziemi… tyle że raz jej odbiło i zboczyła na manowce.

Należało za to winić uczelnię w Hempnell, wylęgarnię chorób psychicznych. Żona wykładowcy miała ciężki żywot. Że też już przed laty nie uświadomił sobie, ile na siebie wzięła! Trzeba było działać wcześniej. Z drugiej strony, świetnie udawała. A on zapomniał, że kobiety na uczelni muszą sobie radzić z najgorszymi intrygami. W przeciwieństwie do swoich mężów nie mogą się schronić w obojętnym, poukładanym świecie matematyki czy mikrobiologii.

Uśmiechnął się. Cóż to za niezwykłą myśl wypowiedziała Tansy pod koniec rozmowy? Evelyn Sawtelle, stara pani Carr oraz żona Harolda Gunnisona miałyby praktykować magię, i to jej najczarniejszą, morderczą odmianę? No tak, kto je znał, nietrudno by w to uwierzył. Bystry satyryk mógłby wziąć na tapetę ten pomysł. Nawet go rozwinąć: przedstawić ród niewieści jako oddane magii wiedźmy, prowadzące swą bezpardonową wojnę na złowrogie czary i przeciwzaklęcia, gdy tymczasem ich zatopieni w przyziemnej codzienności mężulkowie beztrosko zajmują się swoimi sprawami. Spójrzmy: Barrie napisał sztukę Co wie każda kobieta, by pokazać, że mężczyźni nie mają pojęcia o udziale żon w swych sukcesach. A skoro są tacy ślepi, czy zauważą, że żony pomagają sobie czarami?

Uśmiech Normana nie był już taki pogodny. Uzmysłowił sobie, że Tansy nie powiedziała niczego niezwykłego, że ona naprawdę wierzy lub częściowo wierzy w takie rzeczy. Nerwowo zagryzał wargę. Z pewnością jeszcze nie jeden raz obudzi się w nim jakieś dawne, nieprzyjemne wspomnienie. Po dzisiejszym dniu był na to skazany.

Tak czy owak, najgorsze miał już za sobą.

Pogłaskał kota, który wpatrywał się w żar jak zahipnotyzowany.

— Pora spać, sierściuchu, już pewnie dwunasta. O, nawet kwadrans po pierwszej.

Kiedy wsuwał zegarek z powrotem do kieszeni, namacał medalion na łańcuszku. Zważył w dłoni złote serduszko, które dostał w prezencie od Tansy. Czy nie było odrobinę za ciężkie w stosunku do swoich rozmiarów? Otworzył paznokciem wieczko. W żaden normalny sposób nie dało się zajrzeć pod zdjęcie Tansy, więc po chwili wahania wziął ołówek i ostrożnie wydłubał miniaturową fotografię. Odnalazł malusieńki woreczek z delikatnej flaneli.

Typowa kobieta, pomyślał zaraz zgryźliwie. Niby składa broń, ale coś tam chowa w zanadrzu.

A może zapomniała?

Ze złością wrzucił woreczek do kominka. Razem z nim pofrunęła fotografia; nim zdążył ją uratować, zapaliła się na rozpalonym podłożu i zamieniła w popiół. Twarz Tansy zwinęła się i sczerniała.

Woreczek nie poddał się tak od razu. Żółte ogniki rozpełzły się po zwęglonym meszku, a dopiero potem wysoko strzelił chybotliwy płomyk.

W tym momencie przeniknął go chłód, chociaż ciągle czuł żar bijący z kominka. W pokoju jakby pociemniało. Huczało mu w uszach; miał wrażenie, że gdzieś z głębi ziemi dobiega odległy warkot silników. I to przeczucie, że stoi nagi i bezbronny, oko w oko z jakąś obcą, nieprzyjazną istotą.

Kot odwrócił się. Obserwował bacznie cień w kącie. Nagle z wściekłym sykiem dał susa w bok i czmychnął z pokoju.

Norman zadygotał. Zwyczajny nerwowy odruch, pomyślał. W sumie mocno spóźniony.

Ogień przygasł i znów w palenisku była tylko skrząca się kupa węglików.

Wtem rozdzwonił się telefon.

— Profesor Saylor? Raczej pan nie przypuszczał, że się jeszcze odezwę, prawda? Otóż dzwonię dlatego, że mam zasadę mówić wprost, wszystkim bez wyjątku, co leży mi na wątrobie! Nie każdy jest zdolny do tego!!!

Norman odsunął słuchawkę od ucha. Słowa, wprawdzie nieskładne, mogłyby ujść jako wstęp do rozmowy, lecz na pewno nie ton, jakim je wypowiedziano. Zazwyczaj trzeba bluzgać z pół godziny, nim głos osiągnie taki pułap wycia i, nie ma co ukrywać, histerycznej złości.

— Wie pan co, panie Saylor? Nie zamierzam siedzieć cicho, gdy dzieje mi się krzywda. Nie dam się wywalić z uczelni. Będę się domagał zmiany ocen i pan już wie czemu!

Norman rozpoznał głos. Ujrzał w wyobraźni bladą, niespotykanie wychudzoną twarz, nabrzmiałe wargi, wybałuszone oczy i szopę rudych włosów.

— W takim razie, Jennings, skoro uważasz, że źle cię potraktowano, czemu się nie odwołałeś dwa miesiące temu, po wystawieniu stopni?

— Czemu? Po zamydlił mi pan oczy! Bezstronny profesor Saylor! Dopiero później zrozumiałem, że nie zwracał pan na mnie należytej uwagi, że na konsultacjach zwodził mnie pan i robił w konia. Nie uprzedził mnie pan, że mogę wylecieć. Na sprawdzianach dostawałem podchwytliwe pytania z wykładów, które opuściłem. Dyskryminował mnie pan za poglądy mojego ojca i dlatego, że nie jestem tak dobrym studentem jak Bronstein. Wtedy właśnie…