Выбрать главу

— Uspokój się, Jennings. Oblałeś jeszcze dwa przedmioty w semestrze.

— Tak, bo pan knuł, napuszczał na mnie innych i wygadywał o mnie niestworzone historie, żeby wszyscy myśleli…

— I twierdzisz, że zrozumiałeś to dopiero teraz?

— Tak. Myślałem i myślałem, i nagle mnie oświeciło. Nie lada spryciarz z pana. Płaszczyłem się przed panem, przyjmowałem wszystko bez zmrużenia oka, bałem się. Aż przyszły wątpliwości i nagle przejrzałem cały spisek! Wszystko się zgadza, wszystko wskazuje na pana, wszystko…

— Łącznie z tym, że usunięto cię z dwóch uczelni, nim przyszedłeś do nas?

— Aha! Od samego początku był pan do mnie źle nastawiony!

— Nie będę tego dłużej słuchać, Jennings — odparł Norman zmęczonym głosem. — Możesz pójść ze skargą do dziekana Gunnisona.

— To znaczy, że nic pan nie zrobi w tej sprawie?

— Dokładnie.

— Ostateczna decyzja?

— Ostateczna.

— No cóż. W takim razie strzeż się, Saylor! Strzeż się na każdym kroku! Mówię ci, uważaj!

Trzasnęła odkładana słuchawka. Norman wolno odłożył swoją na widełki. Do diabła z rodzicami Theodore’a Jenningsa! Nie dlatego, że byli zarozumiałymi, konserwatywnymi hipokrytami, ale że mieli w sobie tyle chorej dumy, by wypchnąć na studia drażliwego, samolubnego, pyskatego, lekko zbzikowanego chłopaka — tak samo jak oni ograniczonego, lecz dziesięć razy mniej sprytnego. I niech diabli wezmą rektora Pollarda za to, że jak ostatni głupiec ukorzył się przed ich bogactwem i politycznymi wpływami, choć doskonale wiedział, że chłopak nie da rady.

Postawił przesłonę przed kominkiem, wyłączył światło w salonie i w mdłym żółtym blasku płynącym z korytarza ruszył do sypialni.

Znów się rozdzwonił telefon. Przyjrzał mu się ze zdziwieniem, po czym podniósł słuchawkę.

— Halo? — Nikt mu nie odpowiedział. Odczekał chwilę. — Halo? — powtórzył. Wciąż brak odpowiedzi. Już miał przerwać połączenie, gdy raptem wydało mu się, że słyszy czyjś oddech: nierówny, zduszony, podniecony. — Kto tam? — zapytał ostro. — Profesor Saylor z tej strony. Proszę się odezwać.

Nadal miał wrażenie, że słyszy czyjś oddech. I nic więcej. Aż wreszcie z czarnej, tajemniczej czeluści telefonu wydobyło się jedno słowo, wypowiedziane wolno i z trudem, głosem głębokim, lecz nabrzmiałym niemalże baśniowym erotyzmem:

— Kochanie…

Przełknął ślinę. Nie poznawał tego głosu. Nim zdążył cokolwiek wykrztusić, szybko popłynęły następne słowa. Ich ton się wcale nie zmienił.

— Nie masz pojęcia, Norman, jak się cieszę, że zebrałam się na odwagę, by powiedzieć to, co sam dawno powinieneś zaproponować. Jestem gotowa, skarbie, naprawdę. Tylko przyjdź…

— Poważnie? — Norman nie posiadał się ze zdumienia. Głos wreszcie wydał mu się jakiś znajomy; właściwie nie jego barwa, a rytm i budowa zdania.

— Przyjdź, mój luby, nie zwlekaj. Zabierz mnie gdzieś w ustronne miejsce, gdzie będziemy tylko my sami. Będę twoją kochanką, twoją służebnicą. Uczyń mnie swoją niewolnicą. Zrób ze mną to, na co masz ochotę.

Norman najchętniej śmiałby się na całe gardło, lecz serce w nim łomotało. Całkiem fajna sprawa, jeśli to prawda, ale czy nie ma w tym jakiegoś komedianctwa? A jeśli to żart? — zadał sobie pytanie.

— Gdy mówisz do mnie, kochany, leżę rozebrana. Przy łóżku pali się różowa lampka. Zabierz mnie na maleńką wysepkę w tropikach, będziemy się tam kochać do utraty tchu. Zadasz mi ból i ja ci zadam ból. Pójdziemy pływać w świetle księżyca, wśród białych płatków kwiatów.

Żart, jakżeby inaczej, stwierdził nie bez cienia żalu. Aż nagle pomyślał o jednej jedynej osobie, zdolnej spłatać mu takiego figla.

— Przychodź prędko, Norman, i zaprowadź mnie w mrok.

— Dobrze, zgoda — odpowiedział ochoczo. — A kiedy już się skończy chwila namiętności, zapalę światło i powiem: Mona Utell, ty wstydu nie masz!

— Mona? — Tym razem głos był ostrzejszy. — Mona!?

— A coś myślała? — potwierdził ze śmiechem. — Jesteś jedyną znaną mi aktorką, mało tego, jedyną znaną mi kobietą, która byłaby w stanie z takim mistrzostwem wykręcić mi ten stary jak świat numer. Co byś zrobiła, gdyby odebrała Tansy? Udawałabyś Humphreya Bogarta? Co słychać w Nowym Jorku? Jak przyjęcie? Co pijecie?

— Co pijemy? Nie poznajesz mnie, Norman?

— Nazywasz się Mona Utell. — Opadły go jednak pierwsze wątpliwości. Przedłużanie żartu nie leżało w naturze Mony.

A tymczasem ów dziwny głos, dźwięczący irytująco swojską nutą, odzywał się coraz natarczywiej:

— Naprawdę nie wiesz, kim jestem?

— Nie, chyba nie — odpowiedział dość szorstko, rozzłoszczony tonem pytania.

— Naprawdę!?

Wyczuł, że to słowo jest niczym lont prowadzący do ładunku gniewu, ale miał to w nosie. Zniecierpliwiony, podpalił lont:

— Nie!

Głos z drugiej strony zamienił się w krzyk. Kot, który akurat przemykał obok, odwrócił głowę z ciekawością.

— Ty bydlaku, ty cholerny bydlaku! Po tym co mi zrobiłeś! Po tym jak z premedytacją doprowadziłeś mnie do wrzenia! Sto razy rozbierałeś mnie wzrokiem!

— Proszę cię…

— Numer stary jak świat?! Ty… ty nauczycielska świnio! Wracaj do Mony! Albo do swojej zołzowatej żoneczki! Obyście się w piekle smażyli, cała trójka!

Po raz drugi wysłuchał ciszy w telefonie. Z kwaśnym uśmiechem odłożył słuchawkę. Sielankowe życie profesora na uczelni, nie ma co… Daremnie zachodził w głowę, która kobieta pała do niego skrywaną namiętnością. Oczywiście, pomysł z Moną Utell wydawał się jak najbardziej słuszny. Bezsprzecznie dla kawału mogłaby zadzwonić aż z Nowego Jorku — żeby ożywić przyjęcie po wieczornym przedstawieniu. Ale żart nie miałby takiego zakończenia. Mona lubiła się pośmiać z ofiarą swego dowcipu.

Pewnie kto inny sobie z nim pofiglował. Nawet ktoś zupełnie obcy.

Wzruszył ramionami. Zwariowany świat. Trzeba powiedzieć Tansy. Będzie wesoło. Ruszył do sypialni.

W tym momencie dotarło do niego wszystko, co zdarzyło się tego dnia. Dwie denerwujące rozmowy oderwały go od rzeczywistości.

Zatrzymał się przed drzwiami. Odwrócił się powoli i spojrzał na telefon. Nic nie zmąciło ciszy.

Pomyślał sobie, że z pewnego punktu widzenia oba incydenty stanowiły dość nieprzyjemny zbieg okoliczności. Czyli coś, co jako naukowiec powinien traktować z dużym sceptycyzmem.

Usłyszał cichy, regularny oddech Tansy. Wyłączył światło w korytarzu i poszedł spać.

4

Kiedy nazajutrz rano przemierzał ostatni odcinek drogi do Hempnella, zobaczył z niezwykłą wyrazistością, że gotycki styl nijak nie przystaje do charakteru uczelni. Wyrafinowana architektura skrywała w sobie zadziwiająco mizerny potencjał intelektu i zarazem morze złości na niskie zarobki i rosnące koszty administracyjne. A w gronie studentów jak mało było pędu do wiedzy, tak wiele zdrożnej ochoty do szaleństw, napędzanej reklamą i przykładami z filmów. Ale może właśnie to miały symbolizować te fantazyjne, szare elementy architektoniczne już za dawnych klasztornych czasów, kiedy łuki i przypory spełniały określoną funkcję?

Z rzadka tylko i gdzieniegdzie przemykali ludzie, lecz za trzy, cztery minuty z kaplicy miała się wysypać zgraja studentów, rwący potok kolorowych swetrów i kurtek.