Pospieszył w las, unikając traktów, a nawet ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Szukał miejsc dzikich, odosobnionych. W wysokiej, gęstej trawie, osłoniętej krzewami, znalazł wydrążony pieniek. Dobra kryjówka, jak na razie. Położył Mózg na skraju otworu i łapami wepchnął go głębiej, poza zasięg wzroku. Potem pobiegł dalej w tym samym kierunku. Gdyby ktoś z psem podążał jego tropem, po prostu przeszedłby koło pieńka, nie zatrzymując się. Sto jardów dalej pies usiadł. Mózg rozważał sytuację. Gdyby ludzie wrócili do jaskini i przekopali ją, już go nie znajdą, ale czy zachować jeszcze Bucka jako żywiciela? Postanowił nie trzymać go dłużej. Pies wykonał już swoje zadanie. Jeśliby pozostawał nadal w jego mózgu, nie mógłby zbadać innych potencjalnych żywicieli. Teraz potrzebny mu był jastrząb, sowa lub jeleń.
Buck potruchtał przed siebie, powoli zmieniając kierunek, dopóki nie znalazł się na szlaku wiodącym do szosy.
Czekał na poboczu, aż zbliży się samochód. W ostatnim momencie, zanim kierowca zdążył nacisnąć hamulec, wyskoczył prosto pod koła.
Minutę później (tyle trwała agonia Bucka) Mózg znów był we własnym ciele. Przemyślał wszystko, czego dokonał, i doszedł do wniosku, że tym razem nie popełnił błędu.
I pewnie nie popełniłby. Ale nie mógł tego przewidzieć. Powinien kazać psu czekać na inny samochód. Kierowcą wozu, który zabił Bucka, był bowiem Ralph S. Staunton, doktor habilitowany, profesor fizyki w Massachusetts Institute of Technology.
Doktor Staunton nie robił wrażenia na pierwszy rzut oka. Był małym, drobnym pięćdziesięcioletnim mężczyzną o siwiejących, krótko ostrzyżonych włosach. Miał jednak silne, żylaste i sprawne ciało, a także umysł, który czynił go młodym. Zwracały uwagę jego oczy — oczy młodzieńca. Kiedy był rozbawiony, co zdarzało się często, promieniały jak szare diamenty.
Teraz, na wakacjach, ubierał się wygodnie i trochę niedbale; nawet się przy tym nie golił. Trudno było domyślić się w nim jednego z najwybitniejszych uczonych w kraju.
ROZDZIAŁ 6
Klnąc pod nosem, Staunton gwałtownie zahamował. To nie była jego wina. Nie mógł uniknąć przejechania tego psa. Przykra sprawa, mimo wszystko. Co się stało? Oszalał i biegł na ślepo? Zjawił się nagle, znikąd. Wypadł z krzaków na poboczu. Jeśli nie widział samochodu, to musiał go słyszeć — tylko ten wóz hałasował w okolicy. Furgonetka była stara i warkotliwa. Staunton kupił ją dwa tygodnie temu, po przylocie do Green Bay. Zapłacił za nią takie grosze, że gdyby nawet miał ją oddać na złom, i tak mniej by go to kosztowało niż wynajęcie samochodu na sześciotygodniowe wakacje w Wisconsin.
Wyłączył zapłon, wysiadł i poszedł na tył wozu. Miał nadzieję, że pies jest martwy. Nie miał szans na przeżycie. Koła przejechały przez środek ciała. Wzdrygał się na myśl, że zwierzę będzie cierpiało, zanim zdechnie. Leżało dwadzieścia kroków za samochodem. Tyle wyniosła droga hamowania. Pies leżał bez ruchu. Gdy Staunton się zbliżył, zobaczył, że jeszcze żyje. Bok poruszał mu się konwulsyjnie. Doktor wrócił do wozu. Nie miał ze sobą broni. W tej sytuacji musi wystarczyć łyżka do zdejmowania opon. Ale okazała się niepotrzebna — pies tymczasem zdechł. Leżał z wytrzeszczonymi ślepiami i zakrwawionym pyskiem. Nie oddychał.
— Przykro mi, stary — smutno westchnął Staunton. — Powinienem teraz zawiadomić twojego przyjaciela.
Pochylił się, żeby odciągnąć psa na pobocze, ale zmienił zamiar. Wyprostował się i pomyślał chwilę. Zwierzaka trzeba będzie zakopać. Jeśli go teraz zostawi, to nim wróci z wędrówki po Bartlesville, mrówki i myszołowy zdążą dobrać się do trupa i robota przy grzebaniu będzie znacznie gorsza. Nie miał szpadla w furgonetce, poświęcił więc stary brezent. Rozpostarł płachtę na drodze, położył na niej psa i zawinął kilka razy. Potem włożył pakunek na tył wozu.
Robiąc w mieście zakupy w kilku punktach, opisał zwierzę: brązowo-biały pies myśliwski, samiec. Za trzecim razem ktoś mu powiedział, że to musi być pies Gusa Hoffmana. Zastanie go teraz w mieście, bo Hoffman ma uczestniczyć w dochodzeniu w sprawie syna, który zeszłej nocy popełnił samobójstwo. Ciało leży w miejskiej kostnicy.
Staunton nigdy nie brał udziału w śledztwie. Był ciekaw, jak się je prowadzi. W urzędzie poczuł się zaskoczony: na sali wszystkie krzesła były zajęte. Kilku ludzi stało pod ścianą. Fizyk przyłączył się do nich.
Zeznawała Charlotte Garner. Zainteresowanie Stauntona wzrosło. Zafascynowały go jej spokój, odwaga i szczerość, z jaką mówiła o więzach, które łączyły ją z Tommym Hoffmanem. Zresztą historia sama w sobie była niesamowita. Dziewczyna opowiadała, jak po przebudzeniu się znalazła samo ubranie, a chłopca nie było. Skończyła na tym, jak szukała i wołała Tommy’ego, a potem pobiegła do domu, żeby zawiadomić rodziców. Koroner chciał jej już podziękować, ale musiała wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Odpowiadając na pytania, nie miała okazji wspomnieć o epizodzie z myszą polną. Chciała uzupełnić zeznanie, bo — jak sądziła — mysz mogła ugryźć Tommy’ego, kiedy wspinała się po jego nogawce, a on strzepnął ją ręką i może wtedy zaraził się jakąś formą wodowstrętu…
Koroner pozwolił jej dokończyć, ale zanim wezwał następnego świadka, objaśnił przysięgłym symptomy hydrofobii i wspomniał o jej dość długim okresie inkubacji. Ukąszenie myszy prawdopodobnie nie mogło tak nagle wpłynąć na Tommy’ego, a w każdym razie nie w ten sposób. Ponadto, jeśli nawet mysz była wściekła, co wyjaśniałoby jej dziwne zachowanie, to nie ugryzła chłopca. Na skórze dłoni bowiem nie było śladów. Miał zadrapania na nogach od biegania boso po lesie, ale żadna z ranek nie była skutkiem ugryzienia.
Następny zeznawał Gus Hoffman, po nim Jed Garner. Ich relacje były identyczne, bo przez cały czas przebywali razem.
Staunton słuchał uważnie, szczególnie gdy wspominano o psie: Buck idący za tropem chłopca ostatniej nocy, Buck prowadzący do jaskini tego ranka. Na końcu zeznawał szeryf. Opisał, jak go wezwano i jak poszedł do lasu z obu mężczyznami, żeby wynieść ciało Tommy’ego.
Przysięgli z koronerem przeszli do innego pokoju, po czym wrócili niemal natychmiast z gotowym werdyktem: samobójstwo w stanie przejściowego obłędu. Ludzie zaczęli wychodzić.
Staunton przepychał się do Gusa Hoffmana, właściciela psa, ale ten zniknął w jednym z pokojów urzędu koronera, zapewne po to, by omówić przygotowania do pogrzebu. Garner i jego córka poszli razem z nim.
Fizyk złapał więc szeryfa. Przedstawił mu się i poinformował o przejechaniu psa.
— Może to i lepiej, szeryfie, że mówię o tym panu, a nie panu Hoffmanowi. Hm… to musi być dla niego straszny cios: stracić syna. I do tego jeszcze strata psa. Może lepiej pozwolić mu sądzić, że pies po prostu uciekł albo się zgubił? Powoli uświadomiłby sobie, że nie wróci. Co pan o tym sądzi?
Szeryf podrapał się w głowę.
— No, hm… — zawahał się.
— Mógłbym coś zaproponować? — zapytał Staunton. — Czy zechciałby pan wypić ze mną drinka w barze naprzeciwko? Miałby pan trochę czasu, żeby to przemyśleć, a ja chciałbym przy okazji porozmawiać o tym samobójstwie. Zainteresowała mnie ta sprawa.
— No cóż, na jednego znajdę czas. Teraz muszę jeszcze coś załatwić, ale za dziesięć minut dołączę do pana.
W barze, który już zwiedził i który nie wydał mu się zbyt zachęcający, Staunton zamówił piwo i zapalił fajkę. Zimny napój smakował mu. Właśnie kończył pić, gdy nadszedł szeryf.