— Niezłe piwo — szeryf odwrócił się do baru i krzyknął: — Hej, Hank! Przynieś nam dwa duże! — Przemyślałem sprawę, jak tu szedłem — zwrócił się do Stauntona. — Chyba ma pan rację. Nie trzeba dobijać Gusa. Jest zupełnie załamany. Ale… czy zostawił pan psa przy drodze? Mógłby go zobaczyć, gdy będzie wracał do domu. Albo spostrzeże go ktoś inny i doniesie Hoffmanowi.
Doktor pokręcił głową.
— Leży w moim wozie. Zawinięty w brezent. Zakopię go po przyjeździe do domu.
Ponownie zapalił wygasłą fajkę.
— Cholernie mi przykro z powodu psa, ale naprawdę nie mogłem tego uniknąć. Wybiegł nagle, wprost pod koła. Nie miałem nawet czasu, żeby wcisnąć hamulec.
— Dziwne — zadumał się szeryf. — Buck zawsze się bał samochodów. Uciekał w pole, kiedy jakiś nadjeżdżał. Bał się tak, jak niektóre psy boją się strzałów.
Staunton wytrzeszczył oczy.
— Dobry Boże! Szeryfie, musiał zatem się wściec. Biegł jak opętany. Mieliście tu więcej takich przypadków?
— Żadnego w ostatnich paru latach, a może i dawniej. — Szeryf wyraźnie nie był zainteresowany tematem.
Staunton przyglądał się wielkiej, okrągłej twarzy. Zastanawiał się, czy stróż prawa jest głupi. Chyba nie; inteligencja przeciętna, ale bez wyobraźni. Mógł uznać dziwne zachowanie myszy i psa za nieważne i zadowolić się analizą zachowania Tommy’ego. Owszem, było ono nienormalne, ale w końcu chłopak zwariował, a wariaci postępują nieobliczalnie. Tak pewnie rozumuje szeryf i wszyscy inni, mniej lub bardziej zainteresowani sprawą.
Zaraz, o co to on chciał zapytać szeryfa w związku z dochodzeniem? A, tak…
— Hm… szeryfie, trochę się spóźniłem i nie słyszałem raportu lekarskiego. Czy była sekcja zwłok?
— Sekcja? Nie, a po co? Nie ma wątpliwości, że chłopak sam się zabił. Przeciął sobie żyły w nadgarstkach. Żadnych innych śladów, oprócz zadrapań od krzaków na nogach i drobnych ran na podeszwach stóp.
Fizyk otworzył usta i znów je zamknął.
— Starałem się odgadnąć — odezwał się szeryf — gdzie się pan zatrzymał. W domu na samym końcu tej drogi, dziesięć mil stąd?
— Zgadza się. Nazywają tę chałupę domem starego Burtona. Była tam kiedyś farma, ale teraz wszystko zarosło. Mój przyjaciel z Bostonu kupił to, żeby mieć dom na wakacje. Tego lata nie mógł przyjechać i zaproponował mi, żebym skorzystał.
— A tak, facet, zdaje się, nazywa się… Hastings. Spotkałem go parę razy latem. Przyjechał pan z żoną?
— Jestem sam. Nie ożeniłem się. Co jakiś czas muszę się odizolować. Rozumie pan, kiedy się naucza…
— Czego pan uczy… Staunton?
— Może pan do mnie mówić: doktorze. Wykładam fizykę na MIT. Specjalizuję się w elektronice. Zajmuję się też trochę programem satelitarnym. To mi zajmuje połowę wakacji, ale resztę mam dla siebie.
— Mówi pan, że pracuje przy rakietach? — W głosie szeryfa wyczuwało się respekt.
— Nie przy samych rakietach. Głównie przy detektorach i sieci transmisyjnej w satelitach, która przesyła informacje o radiacji, promieniach kosmicznych… takich tam sprawach. Pomagałem w zaprojektowaniu pewnych części baterii słonecznych przy jednym obiekcie. Ale teraz bardziej interesuje mnie łowienie ryb. O milę na wschód od domu jest strumyk…
— Znam go, mieszkałem tam. Powinien pan — i pański przyjaciel Hastings — przyjechać tu kiedyś w sezonie łowieckim. W lasach na północ od farmy jest mnóstwo jeleni.
— Obawiam się, że kiepski ze mnie myśliwy, szeryfie. Co prawda wziąłem ze sobą karabin i pistolet, ale tylko po to, żeby postrzelać do celu. Mam jeszcze śrutówkę, bo Hastings ostrzegał, że mogą być grzechotniki, ale jak dotąd żadnego nie spotkałem. Napijemy się jeszcze piwa?
— Dobrze — szeryf podniósł dwa palce w kierunku barmana.
— Mieliście tu jakieś inne dziwne przypadki śmierci? Stróż prawa popatrzył na fizyka ze zdziwieniem.
— Nie wiem, co pan ma na myśli, mówiąc „dziwne”. Ot, parę nie rozwiązanych zabójstw w ciągu kilku lat. Ale to były morderstwa na tle rabunkowym. Nic w nich nadzwyczajnego.
— Żadnego samobójstwa albo morderstwa w przypływie szału?
— Hm… Nie, odkąd pełnię urząd. To prawie sześć lat. Ale co w tym dziwnego, że ludzie wariują? Zdarza się…
— Tak, lecz obłęd zazwyczaj rozwija się według pewnego wzoru, a Tommy Hoffman. No, tak…
— Sugeruje pan, że to nie było samobójstwo?
— Ależ nie, po prostu zastanawiam się, jaki to był rodzaj psychozy i dlaczego chłopak tak nagle dostał napadu. Był, powinien być, szczęśliwy i odprężony. Mała drzemka po… po całkiem przyjemnych doznaniach. To po prostu nie trzyma się kupy. No, dobrze, zostawmy to. Mówił pan, szeryfie, że łowił w moim strumyku. Jakiej muchy używał pan na pstrąga?
Kiedy skończyli drugie piwo, stróż prawa oznajmił, że musi wracać do Wilcox, i wyszedł. Staunton zamówił sobie jeszcze jedno i siedząc nad nim z wygasłą fajką w zębach, zatopił się w myślach. Czy ma odrzucić hipotezę, że te trzy śmierci — myszy polnej, chłopca i psa, układają się w niemal niewiarygodną sekwencję? Szeryf, zdaje się, był innego zdania, ale…
A może robi wiele hałasu o nic? Po kolei zatem. Mysz zachowała się dziwnie. Najpierw stanęła słupka i machała łapkami, jakby chciała chłopca i dziewczynę przed czymś przestrzec. Potem pozwoliła się podnieść i ugryzła Charlotte. Wypuszczona zaczęła uciekać, ale zaraz wróciła i zaatakowała młodzieńca, tym samym popełniając samobójstwo.
Następnie Tommy Hoffman. Też nagły obłęd, który zaczął się we śnie albo zaraz po przebudzeniu u boku dziewczyny. W rezultacie również samobójstwo. Staunton pomyślał, że owszem, ludziom zdarza się popełniać samobójstwo wskutek obłędu, czytał jednak sporo o psychologii chorób umysłowych i nigdzie nie znalazł opisu przypadku nagłej i całkowitej utraty poczytalności bez wcześniejszych objawów i bez przyczyny inicjującej zaburzenia — jakiegoś urazu, którego rezultatem był napad szału.
Teraz pies. Oczywiście, mógł mieć wściekliznę i dlatego pędził jak szalony. Ale jeśli nie miał, jeśli był zdrowy? W takim razie też popełnił samobójstwo, wpadając pod jego furgonetkę. Szeryf powiedział mu, że Buck panicznie bał się samochodów. Ta informacja z pewnością nie wyjaśniała zachowania psa.
Zwierzęta, z wyjątkiem lemingów, nie popełniają samobójstw.
Staunton szybko wypił do dna resztę piwa i, wstając od stołu, wystukał popiół z fajki. W Green Bay są laboratoria, w których może sprawdzić, czy Buck był wściekły.
Miasto leży w odległości zaledwie czterdziestu pięciu mil. Jest dopiero trzecia. Ma psa w furgonetce i mnóstwo czasu. Zresztą, od tygodnia nie oddalał się z Bartlesville więcej niż o dziesięć mil. Wieczór w Green Bay będzie przyjemną odmianą. Pójdzie do dobrej restauracji, a potem do kina, jeśli będą grali coś wartego obejrzenia.
Pojechał. Między wizytą w laboratorium (gdzie zapłacił z góry: o wyniku mieli go zawiadomić telefonicznie najpóźniej następnego dnia) a obiadem kupił kilka tanich książek — kryminałów. Poważne lektury stanowiły treść jego pracy. Na wakacjach czytywał tylko dla rozrywki.
Obiad mu smakował. Stanowił odmianę w stosunku do jego własnej kuchni i był lepszy niż cokolwiek, co mógł dostać w Bartlesville. Obejrzał francuską farsę z Brigitte Bardot. Miał kłopoty ze śledzeniem wątku. Wkrótce przestał się tym martwić i po prostu oglądał aktorkę. Film bardzo mu się spodobał.
Trochę po dziesiątej wrócił do domu na końcu drogi, którego użyczył mu jego przyjaciel Hastings. Był to obszerny budynek, niegdyś serce farmy. Miał trzy sypialnie na piętrze (ale tylko dwie umeblowane) i łazienkę. Na parterze były trzy pokoje, duża kuchnia, jadalnia i dodatkowe pomieszczenie, którego używał jako magazynu — trzymał w nim broń i sprzęt rybacki. Elektryczności dostarczał generator w piwnicy, napędzany przez silniczek benzynowy, którym co jakiś czas można też było pompować wodę ze studni do zbiornika na dachu. Nie było telefonu, ale Stauntonowi to nie przeszkadzało. Był z tego nawet zadowolony. Wokół domu i na południe od niego rozciągały się kiedyś pola uprawne. Z jakichś powodów porzucono je dwadzieścia lat temu. Teraz, oprócz podwórka przy domu, wszystko zarosło i różniło się od lasu na północ od drogi tylko wielkością drzew i gęstością chaszczy.