Выбрать главу

Była to przyjazna i wygodna siedziba. Do tego wieczoru.

Staunton wyjął puszkę piwa z lodówki i zaczął czytać jedną z książek przywiezionych z miasta. Nie mógł się jednak skupić. Był czymś zaniepokojony. Po raz pierwszy, odkąd przyjechał, poczuł się samotny. Pokonał chęć zaciągnięcia stor, aby nikt i nic nie mogło go obserwować z zewnątrz.

Ale jaki powód miałby ktokolwiek, żeby tłuc się do ostatniego domu przy drodze i zaglądać w okna? I o co mu chodziło, gdy pomyślał o czymś, co mogłoby go obserwować? Czymś zdolnym do patrzenia przez okno jest tylko zwierzę. Miałby się przejmować, że zwierzęta go podglądają? Oskarżył się o śmieszność, uznał winnym i skazał na otwarcie następnej puszki piwa. Postarał się skoncentrować na treści kryminału.

Przyłapał się na tym, że książka jest otwarta na dwudziestej stronie, a on niczego nie pamięta z poprzednich stronic, które prawdopodobnie przeczytał. Zaczął jeszcze raz. Powinien to być niezwykle ekscytujący kryminał — morderstwo już na pierwszej stronie.

Ale jakoś go to nie brało. Przeszkadzała mu historia Tommy’ego Hoffmana. Chłopak wstał nagi, tylko w niebieskich skarpetkach, opuścił swoją dziewczynę i pobiegł do jaskini o piaszczystym podłożu; tam się przyczaił, dopóki nie zobaczył zbliżających się świateł — latarń niesionych przez własnego ojca i ojca ukochanej, i nie usłyszał szczekania Bucka. Potem uciekł i krążył, aż wrócił na miejsce startu. Podniósł zardzewiały nóż i podciął sobie żyły w obu nadgarstkach…

Książka była teraz otwarta na stronie piętnastej, lecz Staunton pamięcią znowu sięgał zaledwie do pierwszej. Zdesperowany, rzucił kryminał na podłogę i począł się zastanawiać.

Postanowił do jutrzejszego popołudnia, do chwili otrzymania informacji z laboratorium, nawet nie myśleć o sprawie Hoffmana. Zadzwoni do Green Bay z Bartlesville. Jeśli pies miał wściekliznę, co wyjaśniałoby jeden z trzech przypadków, zapomni o tej historii na zawsze i przyjemnie spędzi pozostałe pięć tygodni wakacji, nie zawracając sobie głowy czymś, co było przypadkowym zbiegiem okoliczności, a nie czekającą na rozwiązanie zagadką kryminalną… Ale jeśli Buck nie był wściekły…

Wypił jeszcze jedno piwo na dobranoc i poszedł do łóżka. Po chwili już spał.

ROZDZIAŁ 7

Mózg ciągle leżał w wydrążonym pniu. Nie zmienił miejsca pobytu, odkąd poprzedniego dnia zostawił go tu pies, zanim rzucił się pod samochód.

Od tego czasu miał tylko jednego żywiciela, a to z potrzeby dokonania rekonesansu. Chciał mieć lepszy obraz okolicy, niż uzyskał z umysłu Tommy’ego — obraz z lotu ptaka. Przed świtem opanował więc wronę. Znał jej nazwę z wiadomości zawartych w głowie chłopca. Spała na drzewie tuż nad nim. Wypróbował wzrok ptaka w nocy — był kiepski. Poczekał, aż się rozwidni, pofrunął wysoko i się rozejrzał. Leciał najpierw wzdłuż drogi, dokładnie zapamiętując położenie wszystkich mijanych domów. Ze wspomnień Tommy’ego wiedział, ilu ludzi mieszka w każdym z nich i mniej więcej, co to za jedni. Leciał na wschód, aż do końca drogi. Według młodego Hoffmana ostatnie gospodarstwo było puste. Ale Tommy się mylił — na podwórku stała furgonetka.

Potem wrona zatoczyła koło i poleciała wzdłuż drogi do Bartlesville, mijając farmy Garnera i Hoffmana. Mózg pozwolił jej odpocząć chwilę nad drzewie przy skraju miasta, a potem zaczął krążyć nad miejscowością. Porównywał wiadomości chłopaka z tym, co sam zobaczył.

Najbardziej interesował go zakład naprawy sprzętu elektrotechnicznego. Człowiek, który go prowadzi, z pewnością zna choćby podstawy elektroniki i z tego względu będzie dobrym żywicielem, przynajmniej w pierwszej fazie realizacji jego planu. Ale Tommy nie wiedział, jak ów właściciel się nazywa i gdzie mieszka, choć był pewien, że nie sypia w warsztacie. Zebranie wiadomości wymagałoby wielu poszukiwań. Ponadto, gdyby swoim nosicielem uczynił zwierzę, przetransportowanie i ukrycie własnego ciała gdzieś w mieście, w bliskości śpiącego rzemieślnika, byłoby zanadto ryzykowne.

Kiedy wrona nie była mu już potrzebna, kazał jej roztrzaskać się o chodnik. Nie musiał wracać drogą powietrzną. Jego umysł natychmiast znalazł się we własnej skorupie ukrytej w wydrążonym pniu.

Został tam, ale nie próżnował. Stwierdził, że trafnie dokonał wyboru drugiej kryjówki. Znajdowała się głęboko w lesie, w bardziej odludnym miejscu niż jaskinia. W zasięgu jego zmysłu postrzegania przechodziło znacznie więcej stworzeń, i to na tyle blisko, że mógł je dokładnie zbadać. Najpierw przemknął jeleń, potem niedźwiedź, żbik, skunks. Były też ptaki, w tym dwa, które już znał — sowa i jastrząb, duże drapieżniki zdolne do uniesienia go, a zatem zapewniające transport powietrzny w nocy lub w dzień, zależnie od potrzeb. Od tej chwili każde z tych zwierząt, jeżeli dopadnie je śpiące w promieniu dziesięciu mil, może zostać jego żywicielem.

Gdy w okolicy nie było akurat większej zwierzyny, badał mniejszą. Nawet węże, choć nie wzbudziły w nim specjalnego zainteresowania — przemieszczały się i umierały powoli. Trudny do zabicia żywiciel był kłopotliwy. Żeby uśmiercić takiego, musiał tracić czas na podpełznięcie do drogi, potem czekać na samochód, a wreszcie na śmierć węża, który zresztą żył jeszcze przez chwilę mimo pogruchotanego kręgosłupa.

Tak spędził czas do popołudnia, kiedy to zaczęło się dziać coś, co zapowiadało jego następne posunięcie. Poczuł głód, a dokładniej — jedzenie miało bowiem dla niego inne znaczenie niż dla ludzi — zaczął odczuwać brak pokarmu. Czas upływał mu tak szybko, odkąd w swoim świecie dokonał czynu, za który go wygnano, że zapomniał, kiedy po raz ostatni pobierał pożywienie. Musiał to robić raz na kilka miesięcy. Wydawało mu się, że ma jeszcze dużo czasu i zdąży uporządkować swoje sprawy na Ziemi, zanim głód znów się odezwie, ale się przeliczył.

Jego gatunek ewoluował w wodzie. Pokarm zdobywał, absorbując mikroorganizmy bezpośrednio z otoczenia. W związku z tym nie miał rozwiniętego systemu trawiennego. W wyniku ewolucji wykształciły się skorupy ochronne, które — pomimo wzrastającej odporności — były wystarczająco porowate, by kontynuować przyswajanie. Zanim jednak wytworzył się pancerz, jedyną bronią, którą dysponowali przedstawiciele gatunku przeciwko naturalnym wrogom, była szybkość. Na planecie o niskiej grawitacji, w łagodzącym ciążenie środowisku wodnym, zdolność lewitowania w dowolnym kierunku dawała zdumiewające rezultaty podczas ucieczki. Ta cecha, razem ze zmysłem odbioru, wiązała się trwale z gatunkiem w całym dającym się prześledzić procesie ewolucji.

Zdolność kontrolowania innych umysłów, czynienia z odmiennych stworzeń żywicieli, rozwinęła się później, wraz ze świadomością. Wyprowadziła najzdolniejsze osobniki z głębin na wody szelfu. W innym kierunku postępowała ewolucja na kontynentach. Organizmy żyjące na lądzie, które czasami spały wystarczająco blisko brzegu, by dać się opanować, lepiej nadawały się na żywicieli niż to, co pływało w oceanach. Miały ręce dość podobne do małpich. Kierowane intelektem, potrafiły wytwarzać narzędzia. Zresztą, gdyby człowiek mógł kontrolować umysł małpy, ona też wytwarzałaby przedmioty niemal równie wydajnie jak Homo sapiens.