Выбрать главу

Spędził trochę czasu w tawernie i dał się nawet namówić na pokera rozpoczynającego się właśnie w pokoiku na tyłach knajpy. Wprowadził go tam i poręczył za niego jeden z miejscowych kupców, Hans Weiss, właściciel sklepu spożywczego, u którego najczęściej się zaopatrywał. Było ich czterech i potrzebowali piątego. Stawki były akurat takie, żeby gra była interesująca — od pięciu do pięćdziesięciu centów. Staunton stracił najpierw dwa dolary bez sprawdzania, potem karta mu poszła i zaczął wygrywać. Dwa razy, około ósmej i przed dziewiątą, próbował — bez powodzenia — złapać szeryfa. Gdy znowu popatrzył na zegarek, była prawie pomoc. Stwierdził, że jest już za późno na telefon. Tymczasem liczba graczy wzrosła do siedmiu, a on zgarnął pulę — około siedemdziesięciu dolarów, nie mógł więc zrezygnować, dopóki ktoś nie zaproponuje, żeby przerwać grę. Trwała aż do wpół do drugiej. O drugiej był w domu z przeszło czterdziestoma dolarami wygranej w kieszeni. Wszyscy się z nim zaprzyjaźnili i otrzymał zaproszenie do następnej gry. Ostatecznie musi dać chłopakom szansę odegrania się. Powinien to zrobić. W końcu był obcym w ich gronie.

Teraz był czwartek rano. Ziewnął i wstał. Właściwie mógłby pojechać do miasta przed południem i zadzwonić do szeryfa. Umówiłby się z nim, gdyby stróż prawa był wolny, na spotkanie w Wilcox. Chyba że szeryf przyjechałby do Bartlesville. Wtedy zaprosiłby go na obiad.

Na śniadanie wypił tylko kawę. Wyjechał o wpół do jedenastej i zadzwonił z drogerii. Tym razem miał więcej szczęścia.

— Mówi Staunton. Chciałbym z panem porozmawiać, gdyby zechciał mi pan poświęcić kilka minut. Będzie pan tutaj, czy mam przyjechać do Wilcox?

— Właśnie wybieram się do Bartlesville, doktorze.

— Świetnie. Zatem zapraszam pana na obiad.

— Doskonale, dziękuję. W której restauracji?

— Spotkajmy się najpierw w bistro. Nie zaszkodzi, jak się napijemy przed posiłkiem.

Szeryf przystał na propozycję i obiecał, że będzie za pół godziny.

Staunton podszedł do lady, żeby dokonać kilku zakupów. Sprzedawca był jednym z pokerzystów z ubiegłej nocy, więc przywitali się po imieniu.

— Słyszałem, jak mówiłeś „szeryfie” do faceta, z którym rozmawiałeś. Mam nadzieję, że nic się nie stało.

— Nie, mam dla niego wiadomość.

— Tylko nie o naszym pokerku. Doktorze, mieszkasz, zdaje się, gdzieś przy drodze za miastem?

Staunton przytaknął.

— Tak, w ostatnim domu. A co?

— Następne samobójstwo przy twojej ulicy. Może już o tym słyszałeś?

Stauntonowi dreszcz przebiegł wzdłuż krzyża.

— Nie, jeszcze nie. Właśnie przyjechałem do Bartlesville. To mój pierwszy postój. Kto to był?

— Stary dziwak nazwiskiem Siegfried Gross. Mała strata. Nikt go nie lubił, a on odpłacał z nawiązką. Mieszka — mieszkał — pięć mil za miastem. To będzie jakieś trzy mile od ciebie.

Staunton trochę jeszcze wypytywał, ale dowiedział się tylko, że Gross zastrzelił się w nocy śrutówką i że zostawił list pożegnalny, w którym wyjaśnił, że popełnia samobójstwo z powodu bólów artretycznych.

Załadował zakupy do samochodu i w zamyśleniu poszedł do tawerny. Barman Mike rozmawiał właśnie z dwoma klientami o samobójstwie. Nie wiedzieli jednak więcej niż sprzedawca w drogerii.

Staunton powoli popijał piwo, dopóki nie zjawił się szeryf. Wtedy opróżnił kufel i razem zajęli ten sam stolik, przy którym siedzieli niedawno, po śledztwie.

— Dziś nie piję piwa — rzekł szeryf znużonym głosem. — Tym razem coś mocniejszego, Mike. Podwójny burbon. Woda osobno.

Doktor zamówił jeszcze jedno piwo.

Szeryf ziewnął.

— Pewnie już pan słyszał o Siegfriedzie Grossie. Musiałem tam pojechać w środku nocy i od tego czasu nie spałem. Ależ jestem zmęczony. Jak tylko zjemy, znowu jadę.

— Mógłbym się z panem zabrać? — zapytał Staunton.

— Jak pan sobie życzy. Czy to o sprawie Grossa chciał pan ze mną rozmawiać, doktorze?

— Nie, nawet o niej nie wiedziałem, kiedy dzwoniłem do pana. To o Bucku. Nie miał wścieklizny.

Szeryf uniósł krzaczaste brwi.

— Pan to sprawdził? Po co, skoro nikogo nie ugryzł? A może się mylę?

— Nie, ale zdziwiło mnie, zwłaszcza gdy powiedział mi pan, że bał się samochodów, dlaczego wbiegł na ślepo pod mój wóz. Wścieklizna by to tłumaczyła.

— Do diabła, doktorze, psy giną pod kołami codziennie. Pewnie tropił królika, który przebiegł przez szosę. Nos miał przy ziemi i nie uważał. Nie wniesie pan chyba sprawy do Sądu Najwyższego z tego powodu, że pies dał się przejechać?

— Też tak sadzę, ale… Szeryfie, nic niecodziennego nie wiązało się ze śmiercią Grossa?

— Straszna jatka. Włożył w usta lufę strzelby i pociągnął za spust. Mózg ochlapał wszystko dokoła. Nasz przyjaciel grabarz ponad godzinę czyścił tę kuchnię. Boże! Co to był za widok!

— Będzie śledztwo?

— Po co? Zostawił przecież list pożegnalny pisany własną ręką. To byłaby tylko strata pieniędzy podatników. No, to wypijmy jeszcze po jednym i chodźmy coś zjeść, dobra?

Dopiero przy deserze i kawie Staunton powrócił do okoliczności samobójstwa Grossa.

— Dziwna rzecz zdarzyła się tej samej nocy — przyznał szeryf. — Sowa wleciała do domu przez okno. To znaczy przez szybę. Około północy. Gross ją zastrzelił, bo miała złamane skrzydło.

— Tą samą śrutówką?

— Nie, psiakrew, użył do tego karabinu kaliber dwadzieścia dwa. To było dwie godziny przed samobójstwem. Myślę, że nie mógł potem z bólu zasnąć i w końcu postanowił załatwić artretyzm tak, jak załatwił sowę. Poszedł do kuchni i zrobił to, co zrobił.

Staunton zmarszczył brwi.

— Czy był jakiś kontakt fizyczny między Grossem a sową?

— Dopóki jej nie zabił — nie. Potem wyrzucił ją przez rozbitą szybę i powiedział żonie, że rano ptaka zakopie. — Szeryf wypił łyk kawy i dodał. — Ich sąsiad, Loursat, zrobił to za niego. I przy okazji zakopał kota. Bo w nocy kot Grossów wszedł do jego stajni i zagryzł go zły pies, którego Loursat tam trzyma.

Stauntona zamurowało. Cichutko, ledwo słyszalnie powiedział:

— „Sowa i kotka wybrały się łódką”.

— Co?

— To z Edwarda Leara. Szeryfie, słyszał pan kiedy, żeby sowy wlatywały przez zamknięte okna?

— Nie znam się specjalnie na sowach, doktorze, ale w ogóle ptakom się to zdarza. Mam u siebie okno widokowe. Raz, dwa razy na tydzień ptaki rozbijają się o nie. Głównie wróble. Zwykle są ogłuszone, ale czasem roztrzaskują sobie łebki. No, myślę, że czas na nas. Chce pan ze mną pojechać?

ROZDZIAŁ 10

Od czasu samobójstwa Siegfrieda Grossa Mózg większość czasu rozmyślnie spędził bez żywiciela, żeby zbadać zmysłem postrzegania, co się dzieje w domu i okolicy. W ten sposób zebrał zaskakujące wiadomości.

Dowiedział się przede wszystkim, że był nieostrożny i wzbudził podejrzenia działaniami opanowanych przez siebie żywicieli ludzkich i zwierzęcych. Głównie ich samobójstwami.

Nie miał pojęcia, jakie zamieszanie wzbudza śmierć człowieka, nawet jeśli samobójca zostawia list pożegnalny. To, co zdarzyło się w domu Grossów po zgonie Siegfrieda, ujawniło mu rewelacyjne dane o ludzkich obyczajach.

Zaczęło się zaraz po wystrzale. Elsa Gross zbiegła po schodach. Była znacznie bardziej wzburzona i roztrzęsiona, niż przewidywał na podstawie wspomnień Grossa o braku uczucia między małżonkami.