Z początku przeżyła niesamowity wstrząs. Gdy najgorsze minęło, włożyła buty, zarzuciła płaszcz na koszulę nocną i pobiegła do najbliższych sąsiadów — tych Loursatów, w których oknie widział wcześniej mężczyznę i kobietę w sypialni chorego dziecka. To ich pies był tak uprzejmy, żeby uwolnić go od kota żywiciela.
Po półgodzinie Elsa Gross wróciła z Loursatem. Z ich rozmowy Mózg się dowiedział, że sąsiad zatelefonował do szeryfa i że spodziewają się go niebawem. Loursat przyszedł, by towarzyszyć kobiecie w oczekiwaniu. Jego żona też by przyszła, ale musiała zostać z dzieckiem, które miało się już lepiej, lecz nadal wymagało opieki.
Sąsiad zaproponował, żeby Elsa Gross poszła na górę i się ubrała. Po jej odejściu obejrzał kuchnię tak dokładnie, jak tylko mógł to zrobić, nie depcząc po plamach krwi. Przeczytał kilka razy list samobójcy i pokiwał głową, niczego jednak nie dotknął.
Potem przeszedł do saloniku — nadal w zasięgu zmysłu postrzegania Mózgu i tam czekał na Elsę. Gdy wróciła, zaczęli rozmowę.
Mózg dowiedział się z niej, że pomimo listu pani Gross była zaskoczona nagłym samobójstwem męża. Owszem, miał artretyzm, ale nie aż taki, żeby chciał się zabić. Koło północy był całkiem normalny, nie narzekał na ból, gdy obudziła ich sowa, która wpadła przez okno. Loursat dopytywał się, więc opowiedziała, jak to było.
— Dziwna sprawa z tą sową — stwierdził. — Nie słyszałem o czymś takim. Jakaś wścieklizna zalęgła się w okolicy, czy co? Słyszała pani o Tommym Hoffmanie?
Trochę po trzeciej nad ranem nadjechał karetką szeryf, przywożąc ze sobą koronera i prosektoryjnego.
Z ich rozmów Mózg się dowiedział, jak poważnie istoty ludzkie traktują samobójstwo jednego z ich gatunku, nawet jeśli denat zostawił list wyjaśniający powody swego czynu.
Następnego dnia dowiedział się jeszcze więcej. Sąsiedzi wpadali, żeby złożyć Elsie wyrazy współczucia i zaproponować pomoc. Ponownie przyszedł Loursat, ze złą nowiną, że kot Grossów dostał się jakoś do stodoły, gdzie był zły pies, który — choć uwiązany na łańcuchu — zdołał zwierzaka uśmiercić. Potem nadeszli inni ludzie i, o dziwo, to ostatnie wydarzenie stało się tematem konwersacji.
Koło południa pani Gross zachciało się rosołu i galarety z mięsa. Mózg domyślił się tego, bo dokładnie przeszukała lodówkę.
Wkrótce potem wrócił szeryf. Przyprowadził kogoś ze sobą. Stwierdził, że musi wszcząć dochodzenie, chociaż — ponieważ jest list pożegnalny — będzie ono tylko formalnością i nie zajmie wiele czasu. Zaproponował, żeby przesłuchanie odbyło się nazajutrz w kostnicy miejskiej. Obiecał, że podrzuci wdowę samochodem, a potem odwiezie ją do domu. Gdy pani Gross będzie w Bartlesville, może przy okazji załatwić w zakładzie pogrzebowym pochówek.
Następnie przedstawił mężczyznę, który z nim przybył. Pan Staunton jest naukowcem przebywającym tu na urlopie. Zainteresował się tajemniczą śmiercią Tommy’ego Hoffmana i stara się ją wyjaśnić. Teraz zdarzyło się drugie samobójstwo. Zastanowiły go pewne zbieżności i chciałby porozmawiać z panią Gross, jeśli ta pozwoli.
Pani Gross pozwoliła; nalegała nawet, że przyrządzi kawę.
Ciekawość tego pięćdziesięcioletniego mężczyzny o przenikliwych niebieskich oczach była wprost nienasycona. Zadał chyba ze sto pytań. Dowiedział się, że z lodówki zniknął rosół i sos z mięsa i że suka Loursatów zagryzła kota. Szczególnie dopytywał się o te właśnie fakty. Wyglądał na zdumionego i podekscytowanego zarazem.
Mózg doszedł do wniosku, że dalece nie docenił ludzkiej dociekliwości. No cóż, jego wiedza o możliwościach intelektualnych człowieka pochodziła z niedojrzałego i prostackiego umysłu chłopca, który nigdy nie stawiał pytań, a świat przyjmował takim, jakim go widział, oraz od sztywnego, dogmatycznego starca, który za nic miał wszystko, co wykraczało poza jego wąskie horyzonty.
Ten Staunton (o ile można było wnioskować z zadawanych przez niego pytań i sposobu przyjmowania odpowiedzi) był kolejną rewelacją dla Mózgu. Ponadto, jak wspomniał szeryf, był naukowcem. Jaką dziedziną wiedzy się zajmował? Sądząc po rodzaju pytań, nie były to nauki przyrodnicze. Wszystko wskazywało na to, że może być znacznie lepszym żywicielem niż specjalista od telewizorów w Bartlesville — raczej mechanik niż naukowiec.
Było już za późno, gdy się zorientował, że powinien podążać ich tropem — Staunton i szeryf właśnie wychodzili. Mógłby się dowiedzieć, gdzie mieszkają, i ocenić ich przydatność. Znajdowali się już prawie poza zasięgiem jego zmysłu postrzegania. Szybko zaczął szukać żywiciela, który mógłby podążyć za samochodem tego Stauntona.
Najpierw pomyślał o koniu, ale natychmiast odrzucił tę ewentualność, choć zwierzę mogło właśnie teraz drzemać w stajni.
Tak, wiele już zdążył się nauczyć. Koń, oczywiście, potrafiłby wydostać się z zamknięcia i pogalopować za samochodem. Ale tak nie zachowują się te zwierzęta na co dzień, a każde przyciągnięcie uwagi do jego żywiciela zagraża planom, które poczynił. Po prostu: konie nie wyrywają się ze stajni po to, by ścigać samochody na drodze.
Może zatem ptak? Najpierw pomyślał o jastrzębiu ze względu na szybkość, ale żaden akurat nie spał w okolicy. Potem o sowie (te stworzenia śpią w dzień), lecz odrzucił myśl natychmiast — nie nadąży za samochodem.
Pozostaje wróbel. Nie wiedział, czy ptaki te szybko latają, ale wokół było ich pełno: z pewnością znajdzie jakiegoś śpiącego w pobliżu.
Dopadł jednego na drzewie koło stajni. Gdy pofrunął w górę, stwierdził, że jest już za późno: samochody rozjeżdżały się w przeciwnych kierunkach. Były już w odległości ćwierć mili. Za daleko dla wróblich oczu, by rozpoznać właściwy wóz. Zresztą ptaszek nie dogoniłby samochodu.
Tym razem ostrożniej pozbył się żywiciela. Poleciał głęboko w las i tam dopiero uderzył z rozpędu główką w pień. Pamiętając wypadek z sową, trzymał oczy wróbla otwarte. Mimo to samobójczy zamach nie od razu się powiódł. Gałązka, zbyt mała, by mógł ją zauważyć, odchyliła tor lotu i zamiast skręcić kark, złamał ptakowi skrzydło. Leżał teraz bezradnie pod drzewem.
Nie było wyboru, musiał czekać cierpliwie. Wróbel zdechnie z głodu albo z pragnienia, jeśli wcześniej nie znajdzie go jakiś drapieżnik. Tymczasem skorupa Mózgu tkwiła bezpiecznie w schowku pod schodami.
Mózg odbierał ból żywiciela, ale go nie czuł. Odczuwał tylko cierpienia własnego ciała. Wynikały one ze zbyt niskiej lub zbyt wysokiej temperatury i przychodziły w momencie śmierci, gdy pękał jego pancerz.
Na szczęście na Ziemi klimat był umiarkowany.
Nie spieszył się teraz. Wchłonął pokarm. Wystarczy mu na kilka miesięcy. Ufał, że w tym czasie zdoła posiąść osobę z wiedzą, pieniędzmi i możliwościami zbudowania elektronicznego urządzenia, którym dostanie się do domu. Żadna z tych cech z osobna nie wystarczy, chyba że użyłby łańcucha żywicieli. A to byłoby trudne i niebezpieczne.
Rozważał ewentualność rozmnożenia się, ale zaraz odrzucił ją jako niepraktyczną. Raz zaczętego procesu podziału nie można zatrzymać. Przez dłuższy czas byłby bezradnym schizofrenikiem z ograniczoną kontrolą nad dwoma organizmami, formującymi się z jego ciała. Nie mógłby wtedy używać żywicieli. To była cena, którą jego gatunek płacił za jednostronnie ukierunkowaną ewolucję. Każda z dwóch powstających istot potrzebowała pomocy drugiej istoty albo innych przedstawicieli gatunku, sterujących żywicielami opiekującymi się nowymi osobnikami przez ziemski rok.