Na niewielu planetach Mózgi mogły się mnożyć bez przeszkód. Istniało zaledwie kilka umiarkowanie rozwiniętych gatunków inteligentnych, które dobrowolnie przyjęły status żywiciela i pozwoliły się wyćwiczyć, jak się zachowywać w czasie, gdy z jakichś przyczyn Mózgi traciły nad nimi okresowo kontrolę.
Zrezygnowany wyczekiwał śmierci wróbla. Mogło to trwać dniami, ale krótko po zapadnięciu ciemności usłyszał trzepot sowich skrzydeł nad głową. Zamachał swoim nie uszkodzonym skrzydełkiem, by przyciągnąć jej uwagę. Drapieżnik zauważył i podleciał. Niecałą minutę później jego bezlitosny dziób zabił kalekiego wróbla, a Mózg znów był zmysłami na farmie Grossów.
Przybył akurat w porę, by usłyszeć stukanie do drzwi i zobaczyć (wszystko to zmysłem postrzegania czyniącym przedmioty zarówno widzialnymi, jak i przezroczystymi) szeryfa stojącego przed drzwiami i Elsę Gross, spieszącą, by je otworzyć. Zdejmowała biały fartuch z prostej czarnej sukienki. Nie musiała wydawać pieniędzy na żałobę. Mózg znał zawartość jej szaf w alkowie na piętrze i wiedział, że prawie wszystkie jej wyjściowe ubrania były czarne.
— Dzień dobry — rzekł szeryf. — Przyjechałem, żeby zabrać panią do przedsiębiorcy pogrzebowego, jeśli jest już pani gotowa.
— Dziękuję, szeryfie, ale pan Loursat z sąsiedztwa będzie tu za pół godziny, żeby mnie zabrać. Nie dzwonił do pana?
— Mógł mnie nie zastać. Byłem w różnych miejscach, nie wracałem prosto z urzędu do domu.
Zdjął kapelusz i potarł czubek łysiejącej głowy.
— No cóż, jeśli nie jest pani potrzebna moja pomoc…
— Niech pan mimo to wejdzie, choć na minutkę. Może napije się pan kawy? Myślę, że ciągle jest gorąca.
— No… dobrze, dziękuję. Chyba wypiję filiżankę. Weszli do domu.
— Proszę tu usiąść, szeryfie. — Pani Gross wskazała wygodne krzesło.
— Przyniosę po filiżance. Śmietanki i cukru?
— Tylko trochę cukru.
Za chwilę była z powrotem. Podała filiżankę szeryfowi i sama usiadła, trzymając drugą na podołku.
— Nie za zimna? Szeryf wypił łyk.
— Doskonała. Nie lubię za gorącej. Czy ma pani jakieś plany? To znaczy, chciałem zapytać, czy zamierza pani sama prowadzić gospodarstwo? Myślę, że byłoby to możliwe, gdyby kogoś wynająć, ale…
— Jestem już na to trochę za stara. Sprzedam farmę, jak tylko nadarzy się okazja. Chyba już, w pewnym sensie, to zrobiłam.
— Komu pani sprzedała, jeśli wolno wiedzieć?
— Pan Loursat ma brata. Pracuje w Menominee, jest mechanikiem, ale wychował się na farmie i pociąga go rolnictwo. Mówił, że kupi sobie gospodarstwo i rzuci pracę w mieście. Pan Loursat ma do niego napisać. Utrzymują bliskie kontakty i myślę, że skorzysta z okazji, żeby kupić tę farmę. Pan Loursat mówił też, że mógłby pożyczyć bratu pewną sumę, gdyby ten nie miał tyle oszczędności, by od razu zapłacić.
— To chyba dobry pomysł, pani Gross.
— Tak, a jeśli to jeszcze trochę potrwa, będę miała pomoc, przynajmniej do końca wakacji. Syn pana Kramera, który mieszka niedaleko, uczy się w liceum, a latem pomaga ojcu. To pracowity chłopiec i zgodził się też pomagać mnie aż do końca lata.
— Też nieźle. Wygląda na to, że jest pani zabezpieczona. Będzie pani mieszkać w mieście, to znaczy tu, w Bartlesville?
— Ja… jeszcze nie wiem.
— O ile sobie przypominam, ma pani syna i córkę?
— Miałam. Siegfried pokłócił się z obojgiem i nie pozwolił mi do nich pisać. Oni też przestali. To było ponad dziesięć lat temu.
— Zna pani ich ostatnie adresy?
— Nie znam dokładnie. Bertha mieszkała w Cincinnati, a Max w Milwaukee, ale to było dziesięć lat temu.
Szeryf uśmiechnął się.
— Wiedziałem, że jak trochę popytam, to znajdę coś, w czym będę mógł pani pomóc. Napiszę do szefów policji w obu miastach. Znajdę przynajmniej jedno z pani dzieci. Może wystarczy po prostu zajrzeć do książki telefonicznej. A jak się znajdzie jedno, to i drugie. Prawdopodobnie są w kontakcie.
— Dziękuję, szeryfie. — Pani Gross uśmiechnęła się, ale nagle zaczęła płakać.
Znowu rozległo się pukanie. Tym razem był to Loursat. Poszła do drzwi, w pośpiechu ocierając oczy.
Za dziesięć minut wszyscy wyszli. Najpierw szeryf, a w chwilę później pani Gross i Loursat, który czekał, by jej pokazać list do brata w Menominee.
Mózg zaczął planować. Miał wiele czasu, zanim gospodyni wróci i położy się spać.
Znał teraz jej zamiary. Mogła być następnym żywicielem. Były jednak pewne „ale”. Po pierwsze, czy uda jej się sprzedać farmę. Po drugie, czy do tego czasu (a potrwa to zapewne kilka tygodni) szeryf zdoła ustalić miejsce pobytu jej dzieci — w Cincinnati, w Milwaukee czy gdziekolwiek indziej, byle tylko w dużym mieście.
Gdy pani Gross wróciła i zasnęła, mógł ją opanować, ale powstrzymał się. Poczeka — będzie miał jeszcze niejedną okazję. Może się okazać, że jej zamiary się nie powiodły: może brat Loursata nie zechce kupić gospodarstwa, może szeryf nie odnajdzie syna ani córki. Wtedy musiałby kazać jej się zabić. Jednakże nawet gdyby odpowiednio to zaaranżował (na przykład wypadek), dwa gwałtowne zejścia w jednym domu byłyby podejrzane.
Zawsze może poczekać na lepszą okazję, o ile taka się nadarzy. Ten szeryf też byłby doskonałym żywicielem. W każdej chwili mógłby podsunąć mu pretekst, żeby pojechał do Milwaukee, gdzie miałby całkowitą swobodę ruchów. Mógłby szukać rzeczy i ludzi, na których Mózgowi zależy. Ponadto szeryf prowadził samochód, więc nietrudno byłoby go zabić, gdy wykona już zadanie. Zginąłby w zderzeniu czołowym. Pomyślano by wtedy, że zasnął za kierownicą albo dostał zapaści. Jeśli zaś popijał… sprawa była jeszcze łatwiejsza.
Opanowanie umysłu szeryfa było jednak wykluczone. Mieszkał i sypiał w Wilcox, stolicy hrabstwa — za daleko na ryzyko przeniesienia skorupy przez zwierzęcego żywiciela.
Tymczasem może nieco poszerzyć wiedzę na temat okolicy, miasta i jego mieszkańców. Właściciel warsztatu naprawy sprzętu radiotechnicznego zawiódł jego nadzieje, ale były i inne możliwości.
A zatem — koty: cichostope, bystrouche maszyny szpiegowskie.
Mózg skoncentrował się na obrazie kota.
ROZDZIAŁ 11
Piątkowy ranek w Bartlesville był pochmurny. Tuż przed południem zaczął mżyć drobny deszczyk. Willie Chandler wyjrzał przez okno swego warsztatu i ucieszył się, że przyniósł ze sobą obiad. Nie będzie musiał iść do restauracji.
Była to chyba jedyna rzecz, która go cieszyła.
Interes szedł kiepsko, a on był zadłużony po uszy. Trzy lata temu popełnił fatalny błąd, sądząc, że Bartlesville jest dość duże, by utrzymać się w nim z prowadzenia warsztatu. Wprawdzie prawie każda rodzina miała tu radio, ale psuły się one bardzo rzadko. Telewizorów było bardzo mało; można było co prawda uzyskać odbiór z Green Bay, ale niezbyt wyraźny na tę odległość. Toteż nawet ci, którzy mieli odbiorniki telewizyjne, używali ich niezbyt często. Willie Chandler miał trzydzieści dwa lata. Był wysoki, chudy i nosił okulary w rogowej oprawie. Uśmiechał się radośnie do wszystkich, więc wszyscy go lubili i oddawali mu do naprawy, co tam mieli. Było tego jednak za mało, by mógł utrzymać się ze swą chorą matką.
Urodził się i wychował w Bartlesville. Jego ojciec miał niezbyt dochodowy sklep spożywczy. Po ukończeniu liceum Willie pomagał mu aż do jego śmierci.
Nigdy mu to nie odpowiadało. Interesował się elektrotechniką. Jako chłopiec próbował majstrować odbiorniki i trochę nawet wiedział, na jakiej zasadzie działają. Po śmierci ojca namówił matkę, żeby sprzedała sklep — jedyną wartościową rzecz, jaką mieli, i za cześć uzyskanych pieniędzy wysłała go do Chicago na czteromiesięczny kurs elektrotechniczny. Matka była jeszcze wtedy sprawna, mógł więc ją opuścić na dłużej. Po ukończeniu kursu większość pozostałych pieniędzy poszła na rozkręcenie interesu.