— Och, Tommy, ona jest śliczna.
— W porządku, jest śliczna, ale nie masz chyba zamiaru zabrać jej ze sobą? Nie możesz jej trzymać, kiedy będziemy…
— Zaraz ją puszczę, Tommy. Chciałam się tylko przekonać, czy da się złapać. I popieszczę ją troszkę. Ach! — Upuściła myszkę. — Ugryzła mnie!
Zwierzątko uciekło na drugą stronę ścieżki, zatrzymało się i odwróciło, jakby sprawdzając, czy nikt go nie ściga. Nawet na nie nie spojrzeli.
— Boli cię, kochanie?
— Nie, to ledwie uszczypnięcie. Tylko mnie wystraszyła. — Spojrzała przypadkiem w dół. — Tommy, patrz!
Myszka wracała. Tym razem biegła w kierunku chłopca. Dopadła go i zaczęła się wspinać po nogawce. Strzepnął ją ręką. Potoczyła się kilka kroków. Znów zaatakowała, o ile miał to być atak. Tym razem Tommy był przygotowany. Podniósł stopę i opuścił ją. Rozległo się słabe chrupnięcie. Kantem buta odrzucił na bok to, co pozostało ze stworzonka.
— Tommy! Czy musiałeś…? Zwrócił ku niej pociemniałą twarz.
— Charl, musiała oszaleć, żeby mnie dwa razy zaatakować. Posłuchaj, jeśli ugryzła cię do krwi, musimy szybko wracać do miasta. Weźmiemy ze sobą to, co po niej pozostało, żeby można było stwierdzić, czy przypadkiem nie była wściekła. Gdzie cię ugryzła?
— W pierś, w lewą pierś, kiedy przytuliłam ją do siebie, ale nie sądzę, żeby do krwi. Mam przecież sweter i stanik. To było raczej uszczypnięcie niż ugryzienie. Prawie nie bolało. Ona mnie tylko nastraszyła, żebym ją puściła.
— Musimy sprawdzić. Zdejmuj… Nie, jesteśmy prawie na miejscu. Minuta nie ma znaczenia, a ktoś mógłby tędy przechodzić.
Chwycił ją za ramię i ruszył długim krokiem, tak że ledwie mogła za nim nadążyć.
— Popatrz, żółw — powiedziała. Nie zwolnił.
— Dość już zabaw ze zwierzątkami na dzisiejsze popołudnie. Pospiesz się, kochanie.
Kilka kroków dalej skręcili ze ścieżki za drzewa i krzaki, do miejsca, które kiedyś odkryli i uznali za swoje. Była to polanka porośnięta miękką trawą i ze wszystkich stron osłonięta krzewami. Doskonała kryjówka, wystarczająco odległa od ścieżki, żeby nie można ich było usłyszeć, gdyby mówili normalnym głosem. Miała wszystkie zalety i żadnej wady bezludnej wyspy. Była równie malownicza jak ustronna i łatwo dostępna dla młodych, zdrowych ludzi, dla których dwumilowa przechadzka stanowiła niemęczącą przyjemność.
Oboje byli młodzi, zdrowi i bardzo zakochani. Tommy Hoffman miał siedemnaście lat, a Charlotte Garner szesnaście. W dzieciństwie razem się bawili, teraz razem chodzili do tej samej klasy, bo Tommy, który niezbyt przykładał się do nauki, nie przeszedł kiedyś do następnej klasy i zatrzymał się na poziomie edukacji Charlotte. Oboje ukończyli właśnie drugą klasę liceum.
Zakochali się rok temu, a pół roku temu zdecydowali się pobrać. Mówili już o tym ze swoimi rodzicami i nie napotkali sprzeciwu, jedynie termin ślubu wzbudził opór. Tommy chciał bowiem natychmiast rzucić szkołę i się ożenić. Nie byłoby problemu, przekonywał. Ojciec był wdowcem, a on jedynym dzieckiem. Mieszkali w całkiem pokaźnym wiejskim domu (pan Hoffman przewidywał liczną rodzinę, gdy go budował), tak że byłoby miejsce i dla Charlotte, i dla dzieci, jeśliby je mieli. Tommy, który wiele wiedział o prowadzeniu gospodarstwa i bezwarunkowo chciał zostać rolnikiem, mógłby po prostu pomagać ojcu. Charlotte zajęłaby się prowadzeniem domu i razem zarabialiby więcej niż tylko na utrzymanie. I nie inaczej będzie za dwa lata, kiedy ukończą liceum. Po co więc czekać? Na co rolnikowi dyplom szkoły średniej? Przecież ojciec, zauważył Tommy, ma tylko wykształcenie podstawowe i bardzo dobrze sobie radzi. Ponadto ani on, ani Charlotte nie chcą ukończyć szkoły. Nie dlatego, żeby jej nie lubili, ale dlatego, że nie sądzą, aby im coś dała. Bo i po co historia lub algebra rolnikowi albo jego żonie?
Jak zwykle w tego rodzaju rozmowach, gdy obie strony dobrze się rozumieją, skończyło się na kompromisie. Nie muszą zatem kończyć szkoły i tracić dwóch lat. Jeśli poczekają rok, uczęszczając w tym czasie do liceum, Tommy ukończy osiemnaście lat, a Charlotte siedemnaście i wówczas będą mogli przerwać naukę i się pobrać.
To było pół roku temu. Zostało im jeszcze sześć miesięcy. Z czym innym przestali czekać w ubiegłym miesiącu. Powstrzymywali się (dotyczyło to raczej Charlotte) do dnia, w którym — idąc przez las — natrafili na to maleńkie rajskie ustronie. Tego dnia pogoda była piękna, miejsce urocze, pocałunki słodkie, a pieszczoty szalone. Natura zwyciężyła. Nie było łez ani żalów, gdyż to pierwsze doświadczenie dla obojga okazało się cudowne. Oczywiście, nie mając skali porównawczej, nie wiedzieli o tej cudowności. Było im po prostu wspaniale. Nie mieli też ani wtedy, ani teraz skrupułów moralnych. Wychowano ich w przekonaniu, że seks poza małżeństwem jest złem, ale to, co przeżyli, nie było złe. Czyż i tak nie mieli się już wkrótce pobrać? Tymczasem mogli się uważać za małżeństwo w oczach Boga. Jeśli istnieje Bóg, którego obchodzą takie sprawy, bez wątpienia uzna ich za małżonków.
Byli tu po raz trzeci. Tym razem atak myszy polnej sprawił, że zaczęli inaczej.
— Szybko, Charl — niecierpliwił się Tommy. — Ściągnij ten sweter, a ja tymczasem odepnę stanik. Jeśli masz najmniejsze zadrapanie tam, gdzie ten… gdzie to bydlę cię ugryzło, będziemy musieli wrócić, i to biegiem.
Pozbyli się swetra, potem biustonosza. Oboje dokładnie obejrzeli lewą pierś. Była bardzo ładna i kształtna. Podobnie prawa. Obie były całe i bez zadrapań.
— Dzięki Bogu — Tommy odetchnął z ulgą. — Czy to w ogóle boli?
Dla sprawdzenia nacisnęła koniuszkiem palca pierś tuż nad sutką.
— Tyle tylko, że mogę stwierdzić, gdzie to było. — Opuściła rękę i uśmiechnęła się do niego. — Możesz tu pocałować, żeby nie bolało, jeśli potrzebujesz pretekstu.
Tommy nie potrzebował pretekstu. Oboje wiedzieli, że to, co się zbliża, będzie co najmniej tak wspaniałe jak poprzednio, a może nawet jeszcze wspanialsze, gdyż po chwili przerażenia oboje doskonale się odprężyli.
I rzeczywiście, było cudownie, ale tym razem, choć o tym nie wiedzieli, niezupełnie tak samo.
Tym razem obserwował ich stwór, którego „wzrokowi” nie przeszkadzały zasłaniające widok drzewa i krzaki; stwór znacznie bardziej przerażający niż najgorszy koszmar, jaki kiedykolwiek im się przyśnił.
ROZDZIAŁ 2
Mózg przyglądał się chciwie. Nie z lubieżności; nie zrozumiałby nawet znaczenia tego słowa. Sam był bezpłciowy; Zaimka „on” używamy tylko dla wygody. Jego gatunek reprodukował się przez podział. Osobnik dzielił się i powstawały dwa. Na Ziemi zachowują się tak tylko niższe formy biologiczne, na przykład bakterie.
Patrzył jednak pożądliwie, jakby z lubieżności. Gdy zobaczył i zrozumiał, co tamci robią, zrodziła się w nim nagle nadzieja. Mógł w krótkim czasie uzyskać odpowiedniego żywiciela. Znał (trochę z obserwacji, trochę z nabytej wiedzy) około tysiąca światów, których mieszkańcy, jak te dwa stworzenia, byli dwupłciowi i kopulowali mniej więcej w zbliżony sposób. Każdy z tych gatunków odczuwał silną potrzebę snu po akcie płciowym. Stosunek nie wyczerpywał ich co prawda fizycznie, ale powodował poczucie zmęczenia i nasycenia emocjonalnego.
Jeśli któreś z nich zaśnie — znalazł żywiciela. Jeśli zasną oboje, postanowił wybrać samca, jako że był zdecydowanie większy i silniejszy. Prawdopodobnie także bardziej inteligentny.