Выбрать главу

Kot był doskonałym słuchaczem. Gdy w końcu zeskoczył ze stołu i podbiegł z miauczeniem do drzwi, Willie wypuścił go bardzo niechętnie.

— Kocie, przychodź, kiedy zechcesz. To samo okno, ten sam znak. Zawsze podzielę się z tobą obiadem.

Deszcz przestał padać. Obserwował, jak kot przebiega jezdnię i znika w uliczce.

Musi mieć gdzieś dom. Pewnego dnia Willie zdecyduje się na własnego kota. Utrzymanie nie może za dużo kosztować. Będzie to pierwszy luksus, na jaki sobie pozwoli, kiedy tylko poprawią się jego finanse.

Nie wiedział, nawet się nie domyślał, że właśnie został osądzony i uznany za zbędnego, że oszczędzone mu zostało doświadczenie, które doprowadziłoby go do rychłej śmierci.

ROZDZIAŁ 12

Staunton spędził ranek na sporządzaniu sążnistych notatek o dwóch samobójstwach i towarzyszących im okolicznościach. Starał się wyciągnąć wnioski z czasu i miejsca wydarzeń, gdy brakowało innych wspólnych elementów. Same notatki nie wystarczały. Miał jeszcze świeżo w pamięci ustalenia śledztwa i rozmowę z Grossową. Chciał spisać dokładnie wszystko, czego się dowiedział. O ile to możliwe, słowo w słowo.

Zdał sobie sprawę, że będzie to diabelnie żmudna robota. Nie miał maszyny do pisania, zresztą i tak słabo się nią posługiwał. Zapełnienie trzech stron odręcznie zajęło mu pół godziny. Uzyskał szczegółowy opis wypadku z psem. Właśnie zamierzał przejść do zeznań Charlotte Garner, gdy poczuł pisarską tremę. Na detaliczne opisanie samych faktów potrzeba trzydzieści do pięćdziesięciu stron. A jeszcze zostaną wnioski. Nie mógł niczego pominąć. Odrzucał tezę o zaistnieniu zbiegu okoliczności. Łączył wszystkie, na pozór przypadkowe, wydarzenia, takie jak samobójstwa zwierząt czy zniknięcie rosołu z kuchni pani Gross. Przyjdzie mu chyba napisać odręcznie książkę.

Powinien jednak wszystko utrwalić na papierze, póki dobrze pamięta. Rozważał możliwość wyprawy do Green Bay w celu kupienia albo wypożyczenia magnetofonu, ale byłoby z tym za dużo zachodu. I tak musiałby wynająć kogoś do przepisywania z taśmy. Lepiej po prostu znaleźć stenografistkę.

Zanim pojedzie do Green Bay, spróbuje w Bartlesville. Będzie tamtędy przejeżdżał. Najlepiej mu doradzi redaktor naczelny „Clariona”, miejscowego tygodnika. Staunton poznał go przy pokerze. Tak, poradzi się Eda Hollisa.

Hollis trzaskał właśnie na przedpotopowym underwoodzie, gdy tuż przed południem zawitał do niego Staunton.

— Chwileczkę, doktorze — dokończył zdanie i podniósł wzrok. — Co słychać? Partyjka wieczorem? Hans już do mnie dzwonił, a ciebie nie można osiągnąć telefonicznie. Dobrze, że wpadłeś. Chcesz nas jeszcze trochę ograć?

— Spróbuję, Ed, ale przyszedłem, żeby cię o coś zapytać. Czy jest tu ktoś, kto zna stenografię i umie pisać na maszynie?

— Oczywiście, panna Talley. Amanda Talley.

— Będzie miała wolne wieczory?

— Teraz nie pracuje, chyba że na zlecenie. Uczy angielskiego w liceum. Latem zostaje w mieście i dorabia sobie stenografią, czasem porządkowaniem bibliotek miejscowych kupców.

— Szybko stenografuje?

— Tak, pracowała kilka razy dla mnie. Uczyła stenografii, księgowości i maszynopisania w szkole handlowej, zanim przeszła do liceum. Nie zerwała z tym zresztą. Próbowała w hrabstwie uzyskać zgodę na założenie u nas klasy handlowej. Jeśli o mnie chodzi, jestem za tym. Napisałem nawet kilka wstępniaków, żeby ją poprzeć. Dlaczego dzieciaki mają jeździć po liceum do Green Bay albo do Milwaukee i płacić za kurs, kiedy mogą mieć to samo na miejscu i za darmo? Więcej na tym zyskają niż na paru innych przedmiotach.

— Kapitalnie. Jeśli uczy angielskiego, powinna pisać ortograficznie. Nie wiesz, czy teraz jest wolna?

— Sprawdzimy.

Ed Hollis sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się chwilę.

— Jak długo to będzie trwało? Godzinę, tydzień?

— Mniej więcej cztery godziny dyktowania i dzień, może dwa dni przepisywania na maszynie.

Hollis pokiwał głową i wykręcił numer.

— Panna Talley? Jest u mnie przyjaciel. Ma trochę maszynopisania i stenografii dla pani. Robota na kilka dni. Mogłaby pani to zrobić?

— Świetnie, chwileczkę.

Zakrył ręką słuchawkę i popatrzył na Stauntona.

— Może zacząć, kiedy sobie życzysz. Teraz jest dwunasta. Umówić was na pierwszą? Powiem ci, jak tam dotrzeć. To tylko kilka przecznic.

— Doskonale.

Hollis znów przemówił do słuchawki.

— Przyjedzie do pani gdzieś koło pierwszej. Nazywa się doktor Staunton. Okay, do widzenia.

— Przypomniała, żebym ci powiedział o stawkach. — Uśmiechnął się. — Pewnie myśli, że cię wystraszą. Dziesięć dolców dziennie albo półtora za godzinę.

— Umiarkowanie… jak diabli. Pójdziesz ze mną na obiad, Ed? Muszę jakoś spędzić czas.

— Chciałbym, ale mam akurat robotę na godzinę i kończę pracę na dzisiaj. Obiecałem żonie, że będę w domu po pierwszej.

Dał Stauntonowi adres panny Talley i odprowadził go do drzwi.

Stenotypistka mieszkała w ładnym, dobrze utrzymanym domku. Na podjeździe stał, dopasowany do niego wielkością, volkswagen.

Drzwi otworzyła panna Talley. Była to wysoka, smukła dama, o głowę wyższa od Stauntona. Mogła mieć pięćdziesiąt pięć — sześćdziesiąt pięć lat. Nosiła okulary w drucianych oprawkach i staromodny szary strój, pasujący do jej siwych włosów spiętych z tyłu głowy w kok. Dodajmy tylko kapelusik z piórkiem, parasolkę, a otrzymamy obraz Hildegarde Withers — detektywa w spódnicy. Wyglądała na osobę kompetentną, a poza tym Staunton nie wynajmował jej przecież w charakterze dziewczyny do towarzystwa.

— Doktor Staunton?

Gdy przytaknął, cofnęła się i wpuściła go do domu.

— Zechce pan spocząć, doktorze. Wezmę tylko notatnik i…

— Hm… panno Talley. Myślę, że mógłbym i tu pani dyktować, ale trudniej byłoby mi się skupić. Znacznie wygodniej byłoby u mnie. To około ośmiu mil za miastem. Tam bym pani dyktował, a przepisywałaby pani na maszynie tutaj. Jest jeszcze jedna sprawa. Mieszkam samotnie i… — zaczął się plątać.

Panna Talley uśmiechnęła się lekko.

— To nie ma znaczenia. Tu też jesteśmy sami. Zapewniam pana, doktorze, że nie potrzebuję przyzwoitki. Sama nią jestem — na większości szkolnych tańców i wieczorków. Oczywiście, czas dojazdu…

— Oczywiście. Liczymy od teraz, od pierwszej. Jeśli ma pani pod ręką przybory do stenografowania…

Gdy wyszli, panna Talley uparła się, że pojedzie własnym wozem. Argument Stauntona, że i tak będzie wracał do miasta późnym popołudniem, więc nie sprawi mu kłopotu jej podrzucenie, przyjęła jako uprzejme kłamstwo. W końcu jednak przekonał ją. Pojechali razem furgonetką.

Milczące, tajemnicze koty. Co za wspaniałe zwierzęta. Z ich miękkimi łapami, refleksem i bystrym słuchem dotrą wszędzie nie zauważone.

Używając kilku kotów (po kolei, rzecz jasna) Mózg zwiedził farmy, leżące między domem Grossów a miastem. Pominął tylko dwie, bo na ich podwórkach kręciły się psy. Jeden z nich rozszarpał kota żywiciela.

Pominięcie dwóch gospodarstw nie miało znaczenia. W innych też nie dowiedział się niczego ważnego. Później Mózg zbadał miasto, zaczynając od osoby, która według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być najlepszym żywicielem, czyli od miejscowego znawcy elektroniki, właściciela zakładu naprawy odbiorników. Okazał się beznadziejny. Jeśli nie z innych powodów, to choćby dlatego, że ze względów finansowych był uwiązany do miejsca zamieszkania.