Wielki czarny kot, który uczestniczył w obiedzie Williego Chandlera, spędził resztę popołudnia, penetrując miasto oraz przysłuchując się tu i ówdzie rozmowom, z niewielkim jednak pożytkiem. Podobnie było wieczorem, dopóki Mózg nie przypomniał sobie tego niezwykłego człowieka, który odwiedził farmę Grossów w towarzystwie szeryfa i tak się interesował samobójstwem starego Siegfrieda. Postanowił darować sobie obejrzenie reszty miasta do chwili, aż wyśledzi osobnika nazwiskiem Staunton.
Powinien mieszkać przy tej samej drodze co Grossowie, tylko znacznie dalej od miasta. Kiedy przebywając w ciele wróbla, Mózg podfrunął do drogi, usiłując nadążyć za Stauntonem, zobaczył dwa samochody zmierzające w przeciwnych kierunkach. Były za daleko, żeby je dogonić. Najprawdopodobniej szeryf jechał do swego biura w Wilcox, po drodze zahaczając o Bartlesville. Staunton musiał zatem podążać w przeciwną stronę.
Przed końcem drogi było jeszcze z piętnaście lub szesnaście gospodarstw. Postanowił zbadać je następnego ranka, zanim dokończy przeszukiwanie miasta.
Kazał kotu opuścić Bartlesville. Zwierzę upadło, nie docierając nawet do połowy podmiejskiej drogi. Mózg zrozumiał, że je przemęczył, każąc mu zbyt szybko biec. Było w stanie skrajnego wyczerpania. Na domiar złego krwawiące łapy zostawiały wyraźny ślad. Nawet całonocny odpoczynek nie odnowiłby sił kota na tyle, żeby mógł się on przydać następnego dnia. Zmusił go więc do wstania i przemierzania pola tak długo, aż zwierzę zdechło z wyczerpania pół mili dalej.
Wczesnym rankiem znalazł następnego żywiciela — małego burego kotka, który razem z kilkoma innymi pobratymcami mieszkał w trzecim, licząc od końca drogi, gospodarstwie na wschód od farmy Grossów. Najpierw sprawdził jego pamięć; na szczęście kot buszował po okolicy i dobrze ją znał. Zachowane w mózgu żywiciela obrazy pozwalały na wykluczenie pięciu domów jako miejsc przebywania Stauntona. Można było pominąć jeszcze trzy domostwa położone niedaleko i zacząć od razu sprawdzać najdalej wysunięte na wschód.
Dokładnie oglądał każdą farmę. Starał się przy tym trzymać możliwie blisko drogi, aby nie przeoczyć Stauntona, gdyby ten jechał do miasta.
I tak właśnie się stało tuż po jedenastej, kiedy niedaleko od skraju szosy przemierzał pole między dwiema zagrodami. Usłyszał hałaśliwy warkot samochodu nadjeżdżającego od wschodu. Zdążył na czas, żeby zobaczyć starą furgonetkę zmierzającą w kierunku miasta. Prowadził Staunton.
W następnym gospodarstwie burego kotka osaczył na dachu szopy pies i trzymał go tam prawie godzinę, aż zdenerwowana szczekaniem gospodyni zawołała go do domu. Mózg przejrzał zebrane wiadomości, w tym także wspomnienia Tommy’ego Hoffmana. Był teraz pewien, że Staunton wyjechał z ostatniego domu. Sądząc z jego wyglądu i sposobu mówienia wtedy, u Grossów, bez wątpienia nie był rolnikiem, a na farmie, w której mieszkał, pole leżało odłogiem. Ktoś ze wschodniego wybrzeża, Tommy nie wiedział dokładnie kto, kupił to gospodarstwo i przebywał w nim tylko miesiąc albo dwa w roku, używając go jako bazy wypadowej do łowienia. Prawie na pewno tam właśnie mieszka Staunton.
Przeszukał pobieżnie dwie następne farmy i przeszedł do ostatniego domu.
Tak, w podwórku widniały świeże ślady opon — tu najwidoczniej Staunton trzymał samochód, gdyż nie było garażu, i inne ślady niedawnej bytności gospodarza. Ale czy wyjechał na stałe?
Na szczęście w posiadłości nie było psa, tak że kot mógł, nie spiesząc się, dokładnie zbadać dom. Przez piwniczne okienka na poziomie gruntu dochodził warkot benzynowego generatora i buczenie silnika elektrycznego. To znaczyło, że Staunton powinien wrócić. Ale czy mieszkał sam, czy też zostawił tu kogoś?
Kot okrążył dom w poszukiwaniu wejścia. Nie znalazł go. Niektóre z okien na parterze były uchylone, ale tylko o kilka cali. Jedynie okno na piętrze było szeroko otwarte.
Mózg stwierdził, że będzie musiał zaczekać z dalszymi oględzinami, aż wróci Staunton. Prawdopodobnie nie nastąpi to wcześniej niż przed wieczorem, może więc rozejrzeć się nieco po okolicy. Trzymając się w ukryciu prawie przez cały czas, na wypadek gdyby ktoś jednak przebywał w domu, okrążył kilkakrotnie podwórze. Stał na nim mały drewniany budynek, który kiedyś prawdopodobnie służył jako szopa na narzędzia. Teraz nie miał drzwi i był zupełnie pusty. Pozostały też szczątki fundamentów stajni, która od dawna nie istniała — spaliła się albo pocięto ją na opał.
Zbliżył się jeszcze raz do domu. Tym razem zatrzymywał się przy każdym oknie, nasłuchując ludzkich głosów. Upewnił się, że w środku nie ma nikogo.
Przebiegł na koniec podwórza, gdzie rosły chwasty, i położył się za kępą zielska. Pozwolił żywicielowi zasnąć. Po tym, co się stało z czarnym kotem, zdał sobie sprawę, że nie warto nadużywać fizycznych możliwości żywicieli i do każdej operacji szukać innych. Zresztą zwierzaka natychmiast obudzi odgłos zbliżającego się samochodu.
Oczekiwanie było krótsze, niż sądził. Kot spał dopiero pół godziny, gdy jego czułe uszy powiadomiły Mózg, że samochód wraca. Otworzył oczy żywiciela i przemknął przez zielska.
To była furgonetka Stauntona, prowadził on sam, ale była z nim jeszcze kobieta. Wysoka, szczupła starsza pani.
Mózg znał ją ze wspomnień Tommy’ego Hoffmana, które uczynił swoimi. To była panna Talley, nauczycielka angielskiego w liceum. Uczniowie nazywali ją między sobą Taiły Ho. Czy przyjaźniła się ze Stauntonem? Czy był także nauczycielem? Potem zobaczył, że kobieta ma ze sobą notatnik do stenografii, i przypomniał sobie, że czasami poza godzinami pracy w szkole i podczas wakacji dorabiała stenografią i księgowością. To zatem musiał być powód, dla którego Staunton ją tu przywiózł. Świetnie! Jeśli miał zamiar dyktować jej listy, podsłuchując będzie się można wiele dowiedzieć.
Kiedy weszli do środka, podbiegł do budynku i obszedł go, trzymając się blisko ściany, by nikt go nie zauważył. Pod każdym oknem zatrzymywał się i nasłuchiwał krótko, chcąc odszukać pokój, w którym przebywali. Usłyszał ich wreszcie — tylko głosy, słów nie rozróżniał — pod oknem na tyłach domu. Prawdopodobnie była to kuchnia. Przycupnął, by skoczyć na parapet, jak to robił w innych domach. Stąd usłyszy wszystko, co zostanie powiedziane. Wiedział z doświadczenia, że nic nie straci, gdy go zauważą. Być może, jeśli lubią koty, otworzą okno i zaproszą go do środka, jak to zrobił Willie Chandler. Tak będzie nawet lepiej.
Spróbował skoczyć i ku swej irytacji stwierdził, że brakuje mu kilku cali, by dosięgnąć łapami skraju okna żywiciela. Cholerny kot był za mały. Dorosłe osobniki, które poprzednio miał w swym władaniu, poradziłyby sobie z łatwością. Przez moment rozważał możliwość pozbycia się aktualnego żywiciela i poszukania sobie innego, ale ten inny mógł być za daleko, żeby dokonać operacji, zanim Staunton skończy dyktować. Musi więc zadowolić się tym, co ma.
Szybko podbiegł do drzwi kuchennych. Przyłożył do nich ucho. Były za grube. Znowu słyszał głosy, ale nie rozróżniał słów.
Jeszcze jedna runda wokół domu. Nadal jedyne szerzej otwarte okno było na piętrze. Tym razem zauważył jednak coś, na co przedtem nie zwrócił uwagi. Obok domu rosło drzewo — wiąz. Jedna z jego gałęzi pochylała się w stronę otwartego okna. Zwężający się wyraźnie koniec sterczał cztery stopy nad parapetem. Być może pod ciężarem kota ugnie się na tyle, żeby można było wskoczyć do domu.
Szary kotek szybko wspiął się po pniu i ostrożnie przeczołgał wzdłuż gałęzi. Gdy zbliżał się do końca, gałąź się ugięła. Skok nie powinien sprawić trudności. Najpierw jednak zajrzał do pokoju — była to sypialnia, i upewnił się, że drzwi do niego prowadzące są otwarte. Całe przedsięwzięcie zdałoby się na nic, gdyby znalazł się w zamkniętym pomieszczeniu.