Doktor, trzymając nogę na pedale, odwrócił się do niej.
— Kotu? Ja nie mam kota. Czy widziała pani jakiegoś w domu?
— Ja… tak… myślę, że tak. Byłam pewna, że… ale… Staunton wyjął kluczyk ze stacyjki.
— Chyba się jakiś zabłąkał. Jeśli zechce pani zaczekać…
sprawdzę. Może powinienem go wypuścić, żeby sobie poszedł do domu, jeśli taki ma.
Wysiadł z samochodu i wszedł do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Szybko obszedł parter, ale nie spostrzegł kota. Nie wiedział też, którędy zwierzę mogło wejść, a potem wyjść. Kilka okien było wprawdzie uchylonych, ale żadne na tyle, żeby mógł się przez nie przecisnąć kot, chyba że bardzo mały, wtedy jednak nie zdołałby wskoczyć na parapet. Drzwi do piwnicy były zamknięte przez cały dzień. Poszedł na górę. Kota nie było w polu widzenia. Nie zaglądał co prawda pod łóżka, za wannę i do innych ewentualnych kryjówek. Jedyne otwarte okno znajdowało się w jego sypialni.
Zbliżył się do okna i przyjrzał zwisającej nad parapetem gałęzi. Była dość wysoko. Wychylił się i lekko ją pociągnął. Nagięła się łatwo. Tak, nawet mały kotek mógł zgiąć gałąź wystarczająco, aby skoczyć z niej na parapet. Nie mógłby się jednak wydostać tą samą drogą. Ziemia pod oknem była twarda i kamienista. Skacząc na nią, zwierzę — jeśliby się nie zabiło — zanadto by się połamało, żeby móc uciec.
Nagle pomyślał, że kot (jeśli jest jakiś w domu) może chcieć zginąć. Kot Grossa wyraźnie tego chciał, a inne zwierzęta…
Zamknął okno, zszedł na dół i wyszedł z domu. Jeśli zwierzak jest w środku, będzie tam, dopóki on nie wróci. Wtedy się nim zajmie.
Wsiadł do samochodu, włączył silnik i wyjechał z podwórza.
— Nie widziałem żadnego kota, panno Talley. Jest pani pewna, że tam był? Gdzie i kiedy go pani zauważyła?
— Byłam pewna, że go widzę, ale może to tylko złudzenie? To było wtedy, gdy pan dyktował albo raczej gdy robił pan przerwy między zdaniami. Podniosłam głowę i zobaczyłam — lub mi się wydawało — głowę kota przycupniętego za załomem korytarza prowadzącego z klatki schodowej do kuchni. Nic nie mówiłam ani go nie zawołałam, bo nie chciałam przerywać panu toku myśli. A potem zaczął pan znowu dyktować i gdy spojrzałam, kota już nie było. Przerwała na chwilę.
— Teraz myślę, że mi się przywidziało. To był tylko rzut oka, zaraz znów pochyliłam głowę nad notesem. Nietrudno sobie wyobrazić różne rzeczy w takich momentach.
— Też tak myślę.
Staunton mówił lekkim, swobodnym tonem, ale myśli mocno mu ciążyły.
— Zawiadomię panią, jak tylko znajdę tego kota. Przez kilka minut jechali w milczeniu. Potem odezwała się panna Talley:
— Doktorze, czy naprawdę pan sądzi, że może tu panować jakaś choroba… jakaś zaraza przenoszona przez ludzi i zwierzęta, która prowadzi swoje ofiary do samobójczego szału?
— Przyznaję, że nigdy o czymś takim nie słyszałem. To musiałoby być coś bardzo rzadko spotykanego.
— Bardzo rzadko spotykanego i dlatego bardzo dobrze znanego. Właśnie ze względu na wyjątkowość zjawiska któreś z nas na pewno by o tym słyszało lub coś na ten temat czytało.
— Obawiam się, że ma pani rację, pomijając jednak tę możliwość — albo zwykły zbieg okoliczności — czy widzi pani jakieś inne wytłumaczenie?
— Owszem. Pamięta pan, doktorze, wieprze gadareńskie?
ROZDZIAŁ 14
Wieprze gadareńskie… Brzmi znajomo, ale nie pamiętam, skąd to jest.
— Z Biblii, zdaje się ewangelia według świętego Łukasza. Chrystus nawiedził człowieka opętanego przez diabły i nakazał im go opuścić. W pobliżu było stado wieprzy. Chwileczkę, chyba potrafiłabym przytoczyć najważniejszy werset: „Wyszli tedy czarci od człowieka i weszli w wieprze, i pędem wpadło stado z przykra w jezioro, i utonęło”[1].
Staunton jęknął.
— Panno Talley, proszę mi tylko nie mówić, że wierzy pani w opętanie przez demony.
— Oczywiście, nie wierzę. To znaczy, nie wierzę w demony, ale opętanie…
— Opętanie przez co? Jestem materialistą. Przyznaję, że niektóre eksperymenty wstrząsnęły mną trochę, akurat tyle, żebym dogmatycznie nie zaprzeczał możliwości istnienia telepatii i telekinezy. Hipnoza i sugestia pohipnotyczna są, rzecz jasna, w pełni akceptowane przez naukę, ale nawet najbardziej zwariowany entuzjasta parapsychologii nie powie, że jeden umysł może zawładnąć innym umysłem i powodować nim „od środka”.
— Jeden umysł ludzki — odrzekła stanowczo panna Talley. — Poza Ziemią, we wszechświecie, są miliardy planet. Miliony z nich muszą być zamieszkane. Skąd możemy wiedzieć, jakie możliwości i ograniczenia ma umysł nieczłowieczy? Skąd mamy wiedzieć, do czego obcy, nie-Ziemianin, jest zdolny?
— Hmm…
Staunton zastanawiał się przez chwilę, czy panna Talley nie żartuje. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć jej twarz w lusterku wstecznym. Wyglądała spokojnie, ale oczy błyszczały jej z podniecenia.
— Czy nie staramy się wysyłać ludzi na inne planety? — kontynuowała wywód. — Sądzi pan, że jesteśmy najbardziej rozwiniętym gatunkiem w kosmosie? Skąd pan wie, czy tu nie ma jakiegoś obcego?
— No, no… powiedzmy, że nie wiem, ale skąd pani wie, że jest? I dlaczego jeden obcy, a nie wielu?
— Bo tylko jedna osoba naraz była, nazwijmy to z braku innego określenia — opętana. Mysz polna, potem, po jej śmierci, Tommy, pies po śmierci chłopca, sowa po psie, kot… Rozumie pan, do czego zmierzam, doktorze? Nigdy dwa przypadki naraz. Każe swoim żywicielom popełniać samobójstwo, bo wtedy umysł powraca do niego i znów ma wolny wybór innego żywiciela.
Staunton poczuł ciarki na plecach, ale odrzekł swobodnie:
— Doprawdy, ma pani wyobraźnię, panno Talley. Chyba powinienem czytać literaturę science fiction zamiast powieści grozy.
— Chyba powinien pan, ale w tej sprawie nie będzie pan, jak się zdaje, musiał stymulować swojej wyobraźni. Jeśli w pańskim domu rzeczywiście jest kot, być może jest on żywicielem obcego, który nas śledził. Niech go pan zapyta.
Fizyk roześmiał się.
— A potem zabić kota, żeby obcy mógł opanować mnie? Dam pani znać, gdyby mi się to przydarzyło.
Potem jednak, kiedy już wysadził ją przy jej domku i wracał do siebie, był nieco zamyślony i zdenerwowany. To śmieszne, ale co, jeśli…?
Wszedł do domu ostrożnie, zwracając baczną uwagę, czy nic nie wybiegło ze środka. Nie zauważył niczego nadzwyczajnego. Wewnątrz napełnił fajkę tytoniem i zapalił.
W bawialni zasiadł w swoim ulubionym, obitym skórą fotelu. Ustawiony tyłem do największego okna, z lampą obok, mebel ten świetnie nadawał się do lektury za dnia i w nocy. Na oparciu leżała otwarta powieść grozy w tanim wydaniu. Nawet do niej nie zajrzał.
Czy powinien przeszukać dom? Spenetrowanie wszystkich schowków, w których kot mógłby się ukryć, byłoby długą i nudną robotą. Zresztą na parterze inteligentne zwierzę nie musiałoby się nawet chować. W hallu nie było drzwi. Kot mógłby więc po prostu przesuwać się w ślad za nim z pokoju do pokoju. Być może teraz siedzi w kuchni, a gdy usłyszy, że on nadchodzi, przejdzie tutaj — drzwiami z hallu lub z korytarza. Porusza się przecież bezszelestnie, a słuch ma lepszy od niego.
O ile jakiś kot w ogóle tu jest.
A jeśli już jest, dlaczego nie mógłby to być zupełnie zwyczajny kot, który przyszedł tu dla swoich, całkiem zwyczajnych kocich powodów? No, ale… nie co dzień koty włażą bez powodu do cudzego domu, dokonując w tym celu niebezpiecznego skoku z gałęzi na parapet wysoko położonego okna. I jeszcze jedno: dlaczego się ukrywał podczas dyktowania?