Выбрать главу

Fajka się wypaliła. Opróżnił ją i pomyślał o czymś do jedzenia. Zrobić samemu, czy pojechać do miasta? Jakoś nie miał ochoty przygotowywać sobie obiadu.

Ale ten kot!

Nagle wpadł na pomysł, jak sprawdzić, czy zwierzę rzeczywiście jest w domu — jeśli nie siedzi ciągle w jednym miejscu, lecz przemieszcza się z pokoju do pokoju. Wśród patelń i garnuszków w kredensie było sito do mąki. Staunton używał go kilkakrotnie do panierowania ryb. Wyjął je teraz, wziął trochę mąki i rozsypał u podnóża schodów cienką, prawie niewidoczną warstewkę. To samo zrobił na środku korytarza i w przejściu między bawialnią a kuchnią. Potem, żeby samemu nie wpaść w którąś z dopiero co zastawionych pułapek na kota, wyszedł tylnymi drzwiami i pojechał do miasta.

Poszedł na obiad tam, gdzie — jak wiedział — obsłuży go najbardziej gadatliwa kelnerka w mieście. Nie zawiodła jego oczekiwań. Dowiedział się, że w mieście nie było nowych samobójstw, nie zdarzyły się też dziwne zachowania zwierząt — dzikich ani gospodarskich. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem ostatniej doby był pożar w sklepie spożywczym Smalleya. Szkody okazały się niewielkie. Ustalono, że przyczyną było krótkie spięcie. Poza tym żadnej świni nie wyrosły skrzydła, psy też nie wspinały się na słupy telegraficzne. Specjalnie o to wypytywał, nie dla rozrywki, ale dlatego, żeby w przyszłości w swoich relacjach nie pomijała nienaturalnego zachowania zwierząt.

Właśnie zmierzał do samochodu, gdy ktoś go zawołał. Był to doktor Gruen. Zbliżył się, żeby nie rozmawiać na odległość.

— Potrzebny jest frajer do partyjki pokera. Co ty na to?

— W porządku, mogę się przysiąść na godzinkę czy dwie. Tylny pokój w tawernie?

Gruen skinął głową.

— Idę do Lema. Zaczynamy za jakiś kwadrans.

— Dobrze, akurat tyle czasu, żeby zająć pozycję strategiczną w barze. Wpadnij tam po mnie.

Czas jest względny. Kilka minut w fotelu dentysty może być dłuższe niż kilka godzin przy kartach. Staunton grał, jak mu się zdawało, niedługo, ale gdy partia się skończyła, nagle zdał sobie sprawę, że jest już prawie północ. Znowu zgłodniał. Obie restauracje w Bartlesville były o tej porze nieczynne. Będzie musiał poczekać z jedzeniem, aż dotrze do domu. Tam zrobi sobie kanapkę.

Zaparkował samochód na podwórzu i był już prawie przy drzwiach, gdy przypomniał sobie, że pannie Talley przywidział się jakiś kot.

Wszedł ostrożnie tylnym wejściem. Światło księżyca było tak jasne, że dopóki nie zamknął drzwi, mógł zauważyć każdy przedmiot, wielkości choćby myszy.

Włączył światło w kuchni i się rozejrzał. Przypomniał sobie rozsypaną na podłodze mąkę i podszedł do drzwi.

Zauważył ślady kota.

— W porządku, kocie — zawołał głośno. — Pokaż się, jeśli chcesz jeść albo pić. Nie mam zamiaru na ciebie polować, ale nie wymkniesz się stąd.

Podszedł do lodówki i otworzył ją. Wyjął produkty niezbędne do przyrządzenia kanapki z szynką i razem z butelką piwa przeniósł je na stół.

Myślał intensywnie, jedząc i popijając powoli. Nie podobały mu się własne myśli. Bał się, ale nie wiedział, czego się boi. Nie miał ochoty wyłączyć światła w kuchni i iść w ciemności na górę do łóżka. Choć znał dom tak dobrze, że rzadko używał latarki, zdecydował się jednak wyciągnąć ją z szuflady kredensu. Oświetlał nią sobie drogę przez cały czas, gdy szedł po schodach. Czuł się głupio z tego powodu — kot przecież nie zrobi mu krzywdy — ale nie zgasił latarki.

Nie zauważył niczego ani w hallu, ani na schodach. W sypialni zamknął drzwi, zanim zapalił światło, a potem dokładnie przeszukał pokój. Tym razem zajrzał pod łóżko.

Tutaj kota nie było. I choćby nawet był łagodny i najzwyklejszy w świecie, nie miał prawa tu wejść. Na szczęście w tę chłodną noc można było spać przy zamkniętych drzwiach i oknie. W wypadku okna nie to było najważniejsze, że kot tędy wszedł, ale to, że skoro on skorzystał z tej drogi, równie dobrze może tędy nadejść coś zupełnie innego.

Z jakichś dziwnych powodów żałował, że nie zabrał ze sobą strzelby.

W końcu zasnął głęboko.

ROZDZIAŁ 15

Mózg wpadł w panikę, gdy usłyszał, jak człowiek, którego nazywają doktorem Stauntonem, zawołał: „W porządku, kocie…” Była to reakcja na fakt uświadomienia sobie, że ten najlepszy z możliwych żywiciel jest niebezpieczny — zdaje się bliski odkrycia prawdy. Do tej pory Mózg miał tylko pogardę dla zdolności intelektualnych człowieka.

Staunton byłby najbardziej pożądanym żywicielem — wybitny elektronik, zamożny, z możliwością odbywania odległych podróży, samotny i bez zobowiązań. Mózg ze wzrastającą fascynacją przysłuchiwał się temu, co doktor dyktował, i jego rozmowie z panną Talley.

Być może wyciągał za daleko idące wnioski, ale był pewien, że Staunton ma — lub będzie mógł uzyskać — dostęp do wszelkiego rodzaju potrzebnych urządzeń. Jeśli wszystko się powiedzie, już za kilka tygodni powróci z takim żywicielem do swojego świata jako bohater, odkrywca planety nadającej się do skolonizowania.

Popełnił jednak podstawowy błąd. Niepotrzebnie się schował, gdy panna Talley nagle podniosła głowę i spojrzała na niego. Powinien był pamiętać, że ma się zachowywać jak najzwyklejszy kot. Podniecenie jednak słowami Stauntona sprawiło, że o tym zapomniał. Zauważony, powinien przespacerować się do kuchni, tak żeby go dojrzeli. Gdyby zachował się przyjaźnie, mogliby go nawet pogłaskać — jeśli lubili koty. Może daliby mu miskę mleka, a potem wypuścili, kiedy miaucząc poskrobałby drzwi. W najgorszym razie, gdyby nie lubili kotów, wygnaliby go na dwór. Byłby od wielu godzin wolny, dyskretnie uśmierciłby żywiciela i powrócił do swego własnego ciała pod schodami na farmie Grossów.

Wtedy wybrałby sobie następnego żywiciela, który przeniósłby go tutaj, do Stauntona, w pobliże jego łóżka. Opanowałby wówczas jego mózg, jak tylko doktor zasnąłby.

Tak należało postąpić. Skoro się jednak ukrył, musiał brnąć w to aż do momentu, w którym zdoła wydostać się przez pierwsze otwarte drzwi lub okno. Najgorsze, że Staunton (żeby go cholera wzięła za ten jego spryt) — zaklął, posługując się przyswojonym słownictwem ziemskim — wszystko pozamykał, a teraz, dzięki śladom na rozsypanej mące, wiedział, że kot tu jest.

Czego jeszcze ten człowiek się domyślał? Z pewnością coś podejrzewał, jeszcze zanim opuścił dom, gdyż zastawił tę pułapkę z rozsypanej mąki. Łażąc po pokojach, Mózg nie domyślał się niczego, dopóki nie zwróciły jego uwagi pozostawione ślady łap. Spostrzegł się za późno. Długo myślał, w jaki sposób je zatrzeć. Może zamieść podłogę i rozsypać mąkę powtórnie? Ale jak to zrobić, będąc kotem? Owszem, mógł zlizać mąkę, ale rozsypanie nowej warstewki — równej i cienkiej — było przeszkodą nie do pokonania. Potrafiłby otworzyć drzwiczki kredensu i wyciągnąć sito, ale będąc tak małym i nie mając rąk, nie zdołałby go odpowiednio użyć. Nie było zatem sposobu zatarcia śladów.

Ale prawdziwa panika zaczęła się, gdy po powrocie Staunton zwrócił się do niego jak do istoty myślącej. Czy odkrył — drogą dedukcji bądź kierowany intuicją — że ten kot to wcale nie kot? Wydawało się nieprawdopodobne, żeby wywnioskował to na podstawie tak nikłych przesłanek, ale jednak było możliwe. Przecież Staunton jest naukowcem. Dotychczasowe kontakty Mózgu z umysłami ludzkimi ograniczały się do dwóch przypadków: chłopca, który nie ukończył jeszcze szkoły średniej, i ograniczonego starca półanalfabety. Być może w tym świecie było mnóstwo rzeczy, których istnienia obaj ci ludzie nawet się nie domyślali, a które dla Stauntona były oczywistością. Niewykluczone, że na Ziemi istniały gatunki zdolne do używania żywicieli, tak jak to robiła jego rasa. Może niektóre istoty ludzkie, obdarzone specjalnymi zdolnościami lub odpowiednio wyszkolone, potrafiły powodować bytami niższymi. Znajdzie na to odpowiedź w umyśle doktora, jeśli uda mu się go opanować.