Robiąc zakupy, Staunton zaopatrzył się w dwie puszki jedzenia dla kotów; każda z nich powinna starczyć na dwa dni. Potem pozwoli kotu wyjść, żeby się przekonać, czy zechce zostać u niego z własnej woli.
Z apteki zadzwonił do panny Talley, by ją zapytać, czy zdąży z pracą na czwartek i czy nie dowiedziała się czegoś nowego. Tak, zdąży na pewno; nie, niczego się nie dowiedziała. Nie miała czasu rozejrzeć się po mieście, bo pracowała. Ponadto chciała się dowiedzieć, czy znalazł kota. Opowiedział jej o wszystkim i o swoich decyzjach związanych z tą sprawą.
Po drodze do domu zatrzymał się na farmie sąsiadującej od wschodu z Grossami. Na werandzie siedziały dwa małe koty. Być może z tego samego miotu co jego kot.
Otworzyła mu pulchna, miła kobieta.
— Jestem Ralph Staunton, mieszkam w ostatnim domu przy tej drodze. Chciałem…
— A tak, słyszałam o panu. I widziałam, jak pan przejeżdżał. Wstąpi pan?
— Chętnie, ale tylko, na chwilę. To nic ważnego, pani Kramer. Słyszałem, że macie państwo szarego kota. Znalazłem takiego, podobnego do tych dwóch na werandzie. Myślałem, że…
— A rzeczywiście, nie widziałam go już ze dwa dni. Zastanawiałam się, co się z nim stało.
— Nic takiego, poza tym, że przybłąkał się do mnie. Chętnie bym go zatrzymał. Nie sprzedałaby go pani?
Roześmiała się.
— Sprzedać? Ależ nie. Może go pan sobie zatrzymać, jeśli pan chce. Mamy jeszcze trzy inne. Nasza stara kotka miała sześcioro kociąt w ostatnim miocie. Udało się rozdać tylko troje. Wkrótce znów się okoci. Obawiam się, że będziemy się musieli jej pozbyć albo zawieźć ją do weterynarza, żeby ją wysterylizował.
— Serdecznie dziękuję, chętnie go zatrzymam. Obiecuję, że gdy będę wyjeżdżał, zabiorę go ze sobą albo znajdę dla niego opiekuna. Wszystko zależy od tego, czy zechce ze mną pozostać.
— Myślałam, że…
— Zamknąłem go na razie w domu. Zobaczę, czy przyzwyczai się na tyle, żeby zostać. Nie mogę go jednak trzymać pod kluczem w nieskończoność. Przekonamy się, czy zostanie. Może wróci do pani. Koty to bardzo niezależne stworzenia.
— Och, mój Boże, chyba ma pan rację. Mam jednak nadzieję, że pozostanie z panem. Przy okazji, nazywa się Jerry.
— Już nie. Dałem mu nowe imię: Kot. Pani Kramer roześmiała się.
Kot musiał usłyszeć przybycie Stauntona, bo czekał pod drzwiami i próbował przecisnąć się na zewnątrz.
— Nic z tego, Kocie.
Doktor wziął go na ręce i zatrzasnął drzwi nogą.
— Mówiłem ci już, że przez parę dni jesteś w areszcie domowym. Potem sam zadecydujesz, czy wolisz być Kotem u mnie, czy Jerrym u Kramerów. Jak widzisz, wiem już, kim jesteś.
Położył go na sofie, popatrzył chwilę i dodał po cichu:
— …a może nie wiem?
Podszedł do okna, żeby je szerzej otworzyć, i przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Zaraz potem przyszło mu na myśl, że będąc w mieście, zapomniał zamówić okiennice. Będzie tam znowu jutro. Jeden dzień nie ma znaczenia.
ROZDZIAŁ 16
Jeden dzień rzeczywiście nie miał znaczenia. Następnego dnia, w czwartek, znowu był w mieście. Poszedł do Hanka Purdy’ego — jedynego w mieście stolarza budowlanego z prawdziwego zdarzenia. Hank miał już zamówienia na najbliższy tydzień, ale obiecał, że jak tylko się z nich wywiąże, przyjdzie zdjąć miarę i zrobić kosztorys. Staunton mógł znaleźć kogoś innego, żeby wykonał robotę wcześniej, ale wolał Hanka, którego znał z rozgrywek pokerowych w pokoiku za tawerną. Postanowił zaczekać. Zresztą nie miał zamiaru trzymać kota dłużej niż kilka dni, a potem nie będzie już powodu do specjalnego pośpiechu. Pogoda też była umiarkowana i dla prawidłowej wentylacji wystarczyło uchylić okna o kilka cali.
Zatrzymał furgonetkę przed domkiem panny Talley. Musiała go zauważyć, bo otworzyła drzwi, zanim do nich dotarł.
— Proszę wejść, doktorze. Wszystko już przygotowane. Proszę siadać. Przyniosę rękopis i notatnik.
— Dziękuję, panno Talley, ale chyba nie podyktuję dzisiaj tych listów. Postanowiłem jeszcze raz przemyśleć sprawę, nim je wyślę. Zaczekam jeszcze, może się zdarzy coś nowego.
— Jak pan sobie życzy.
Podała mu dużą brązową kopertę.
— Czy chce pan to teraz przeczytać?
— Zrobię to w domu. Teraz wolałbym porozmawiać z panią, jeśli ma pani czas.
Miała czas. Opowiedział jej o kocie.
— Z początku się go bałem — roześmiał się. — Sprawiła to pani swoją opowieścią o opętaniu. Teraz jest zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że zostanie ze mną. Chroni mnie przed samotnością. Myślę, że to zupełnie normalny kot, panno Talley.
— A Buck był zupełnie normalnym psem, zanim się rzucił pod pański samochód. Mimo to, co pan powiedział, doktorze, nadal jestem nieco o pana niespokojna. Może to głupstwo, ale się boję.
— Nic mi się nie stanie. Chyba oboje nieco zboczyliśmy na manowce.
— Być może… Doktorze, czy obieca mi pan wysłać te listy do przyjaciół?
Staunton westchnął.
— No, dobrze. Wyślę je. Potrzebuję tylko kilku dni, żeby przemyśleć sprawę.
— Świetnie. Do końca tygodnia popołudniami siedzę w domu. Może pan zawsze przyjść i podyktować je.
Tego wieczora, po zmywaniu, doktor przeszedł do bawialni i usiadł na sofie. Kot już tam był. Staunton wyciągnął rękę i pogłaskał jego gładkie futerko. Odpowiedzią było mruczenie.
— No i co, Kocie? Polubiłeś to miejsce? A mnie polubiłeś? Pomyślmy: teraz jest czwartkowy wieczór. Ustalmy datę i godzinę twojej decyzji. Odpowiada ci poniedziałek? Dam ci jeść po południu. A wypuszczę — jeśli nadal będziesz tego chciał — następnego dnia rano. Będziesz miał czas na zastanowienie, zanim znów poczujesz głód. Pojadę do miasta, ale nie zabawię tam długo. Wrócę koło południa. Nakarmię cię po powrocie. Zgoda?
Odpowiedzią było mruczenie.
— Kramerowie pozwolili mi cię zatrzymać. Ale jeśli zechcesz wrócić, przyjmą cię, dadzą ci jeść i przebaczą. Wiem, kim jesteś. Masz na imię Jerry. Zachowałbyś to imię, gdyby tu był inny kot. Nazwałbym go Tomem. Tom i Jerry. Podoba się? Nieważne. Kogo wolisz, Kramerów czy mnie?
Wstał i przeniósł się na fotel stojący naprzeciw sofy. Patrzył przez pokój na kota.
— Kocie, dlaczego się ukrywałeś? Dlaczego wszedłeś przez okno na piętrze? Nie wiesz, że koty tego nie robią? Do cholery, dlaczego nie zachowywałeś się od początku tak jak teraz?!
Kot przeciągnął się ociężale i znowu zwinął w kłębek. Oczy miał zamknięte.
— Kocie! — ostro powiedział Staunton. Zwierzę otworzyło oczy i popatrzyło na niego.
— Nie zasypiaj przy mnie. To bardzo nieuprzejme, przecież mówię do ciebie. Mieszkałeś po sąsiedzku z Grossami. Znałeś ich kota? Tego, który zabił się w noc samobójstwa Grossa? Nie mów mi, że nie zrobił tego świadomie. Skoczył prosto w paszczę złego psa. Jeśli to nie było samobójstwo, to jak to nazwać?
Kot miał zamknięte oczy, ale Staunton czuł, że nie śpi.
— Sowa zabiła się tej samej nocy. Wiesz coś o tym? A wcześniej, przed samobójstwem Tommy’ego Hoffmana, odebrała sobie życie mysz polna. No i pies. Czy wiesz, że to ja przejechałem tego czworonoga? I że celowo ukrywał się na poboczu, aż mój samochód zbliżył się na odpowiednią odległość — zaledwie kilku jardów — i wtedy wbiegł prosto pod koła? Jestem gotów przysiąc, że to nie był przypadek, zwłaszcza odkąd się dowiedziałem, że pies bał się samochodów. Dwóch ludzi, czworo zwierząt — to ofiary, o których wiemy. Gdyby jeszcze jakiś człowiek popełnił samobójstwo, dowiedzielibyśmy się o tym, ale o innych zwierzętach, szczególnie leśnych, i ich śmierci niczego nie wiemy. Zabiły się świadomie zaraz po tym… Właśnie, zaraz po czym? Po tym, jak posłużyły komuś lub czemuś.